Obserwatorzy

piątek, 1 sierpnia 2014

Różana odyseja

 Nim przegoniła mnie burza, swoją drogą bardzo ładnie z jej strony, że nim uruchomiła pompę, to po grzmiała i pobłyskała na niebie informując co bystrzejszych aby się ze swoją pracą na dworze streszczali, zdążyłam zwrócić uwagę, że dość często zajmuję się przycinaniem róż i z lekka przystrzyganiem ich. A kiedy postanawiam się tym zająć to spędzam na tej czynności zadziwiająco sporo czasu jak na kogoś, kto podobno nie ma ogrodu różanego a moje pomocnicze wiaderko po farbie i to wcale niemałe, zapełnia się przekwitłymi pąkami. Zawsze mam dylemat czekać aż krzew sam podsuszy przekwitły pąk czy samemu usuwać. Zajęło mi trochę czasu zanim drogą obserwacji jak robi to sam krzew, w miarę prawidłowo zaczęłam je usuwać, ale nie wiem czy to pozytywne działanie, czy jednak szkodzę roślinie przerywając jak by nie było jej naturalny proces usuwania przekwitłych pąków? W każdym razie...

Wielokrotnie pisałam o moich nieudanych próbach założenia różanego ogrodu. W efekcie sadziłam inne rośliny a posadzone róże schodziły na boczny plan. Co nie znaczy, że przestawały być dla mnie ważne. Starałam się im pomóc w zaaklimatyzowaniu się jak tylko mogłam ale efekty były ogromnie bolesne dla mnie, szczególnie, kiedy zakwitły przepięknym kwiatem cieszącym moje serce i budzące płonne nadzieje, że się udało. Mimo okrywania, mimo przycinania... [aż sobie westchnęłam] Przy nieudanych próbach sadzenia róż typowo ogrodowych zaczęłam sadzić róże półdzikich odmian ze względu na ich szybki wzrost i pokaźne rozmiary, które akurat na mojej przestrzeni nie stanowiły problemu. Licząc na to, że skoro pozyskuję je z okolicznych rowów to na bank się przyjmą. W istocie, przyjąć się przyjmowały ale wchodziły w jakiś dziwny stan stagnacji. Zimowały, a jakże, ale jak na kogoś, kto zazwyczaj szybko rośnie to... tkwiły w tych moich rabatach przyglądając się moim ogrodniczym pomysłom i witając co i rusz nowe roślinki wkomponowane w ich sąsiedztwo.

 I dwa lata temu stał się ogrodowy ,,cud" :) Przynajmniej dla mnie, biorąc pod uwagę wręcz liczące na lata moje zmagania, na skalę wręcz wojenną z tą nieprzyjazną dla nich glebą, aby stworzyć chociaż niewielką namiastkę różanego ogrodu. Pewnego, letniego dnia zaczęły kwitnąć, mniej, bardziej obsypane kwieciem, w różnych miejscach działki, bo sadziłam je już wszędzie szukając dla nich jak najlepszego stanowiska, wzbogacając ziemię czym się tylko dało, wznosząc szczególnie dla odmian ogrodowych, przedziwne już fortyfikacje z  usypanych wzniesień.  Miejsca wszak nie były do końca przypadkowe dlatego, że nie traciłam nadziei, że jednak im się uda i jak się rozrosną to będą pięknym, pachnącym i do tego dużym krzewem w ogrodzie. Obecnie pół dzikie odmiany porosły do takich mega olbrzymów, że nie wiem jak rozrzedzić rabaty i uporządkować powstały gąszcz... taaaa. Nie rosły to było źle, ale jak w końcu ruszyły to zrobił się nowy, konkretny problem. 
Pachną za to obłędnie. Zapach, dwumetrowych długości łodyg pokrytych drobnymi kwiatkami rozchodzi się po całej działce, w dodatku jak rosną  w różnych miejscach. Może nie jest to typowy różany ogród, nie ma nawet różanego kącika, ale ogród zamienia się w różany, kiedy przychodzi czas ich kwitnienia. Cieszę  się, że mam je posadzone po całej działce bo dzięki nim ogród w pewien sposób wydłuża się i zaprasza do spacerowania po całym swoim terenie a nie tylko po jakiejś jej części.

Pierwszą, desperacką próbą stworzenia ogrodowego zakątka było zrobienie rabaty wzdłuż ścian domu. Ciche, osłonięte od wiatru, słoneczne ale nie w pełnym słońcu przez cały dzień.  Od jesiennego wiatru od wschodu i mroźnych powiewów zimy  miały je osłaniać krzewy półdzikich róż, które zdążyły całkiem fajnie podrosnąć i sprawiać wrażenie gęstego muru.
Wybór miejsca padł pod wpływem impulsu, że  skoro nie odpowiadała różom rabatowym  ogólna gleba działki- ciężka i gliniana, to może przypasuje ta. Przy  domu była pozostałość gruzu budowlanego, wapiennych kawałków i może to im przypadnie do gustu? Posadziłam jedną niczym komandosa zrzuconego na obcy teren  w celu dokonania rozpoznania wrogiego obszaru czy da się go zadomowić. Komandos -róża była już w tak opłakanym stanie, że w sumie gorzej już nie mogło być. I ku memu zaskoczeniu dość szybko nawet, doszedł do mnie pozytywny raport od mojego zwiadowcy.  Aby wykorzystać tę dobrą passę, podesłałam tam kolejne mizerne krzaczki dla ich odnowienia się i jako wsparcie umacniające zdobyty tak pozytywnie przyczółek działki. Wrogie środowisko jednak stawiało opór pod postacią podmokłego terenu, mimo podniesienia rabaty, więc zostały tam dodatkowo wysłane dwa krzaki tawuły, uwielbiające taki teren. Nie wiem, czy na pewno kompozycyjnie pasują do siebie, ale ich wrodzona potrzeba zaspakajania niegasnącego wciąż pragnienia definitywnie przelała szalę zwycięstwa na naszą stronę. Wszędzie indziej róże gdzieniegdzie tylko cieszyły sobą oczy, więc ich nie ruszałam, inne z tych bardziej ogrodowych przenosiłam do nowej rabaty. Ogromną czerpałam wreszcie radość z możliwości podziwiania ich idąc wzdłuż domu czy nawet stojąc na tarasie i patrząc na nie z góry. Ale przede wszystkim ogarniała mnie ogromna satysfakcja, że wreszcie znalazły dla siebie odpowiednie miejsce i będą mogły odetchnąć i spokojnie sobie rosnąć i kwitnąć. A to najbardziej cieszy. 
W tym roku jednakże dokonałam zdumiewającego odkrycia, że idealne miejsce na rabatę różaną i jej wręcz zakątek jest w jednej z moich pierwszych rabat jakie zrobiliśmy pierwszej wiosny. Tam też przy siatce posadziłam pnącą różę, która ku memu zaskoczeniu jako jedna z nielicznych się zadomowiła dość szybko i można powiedzieć, biorąc pod uwagę ogrodową statystykę rośnięcia mych róż, ta rosła niemalże w oczach. Patrząc na nią i podziwiając jej wzrost nie zaiskrzyła myśl, że to może być dobre miejsce dla nich. Obecnie naprawiam ten błąd, ale wtedy skupiona byłam na jej drugiej stronie, gdzie panowała jedna wielka patelnia i kombinowałam jak temu zaradzić. Dziś zrobiłabym tam wielki skalniak i pewnie on by nadawał się tam idealnie, ale w mojej głowie tliła się wizja kolorowego ogrodu. 
Jeszcze parę lat temu skalniak należał do tych rzeczy, które podziwia się u kogoś ale niekoniecznie chce się mieć u siebie. Szczególnie, kiedy pierwsze próby z nim związane nie udały się. Od jakiś 2 lat zaczynam z wolna widzieć go u siebie, ale przede wszystkim jako bezpieczne lokum dla jaszczurek, które niegdyś tutaj mieszkały a obecnie są wytrzebione przez koteczki... ych...  
Wracając do róż, to każdego roku miło mnie zaskakują. Mam nadzieję, że już tak zostanie, chociaż nadal pojawiają się jakieś smutne epizody. Najbardziej pomógł sobie sam ogród. Pozostawione drzewka olch, brzóz i różnych wierzb, każdego roku pną się dumnie do góry, rzucając cień na coraz to większy obszar, zmniejszając tym samym panującą ,,patelnię" na działce. Nie mniej ważne jest na pewno coroczne podrzucanie kompostem stworzonym głównie z naturalnego nawozu kurzego i koziego z ich pomieszczeń użytkowych. Prócz odchodów jest też ściółka roślinna. Zawsze mi się wydawało, że róże lubią stanowiska bardzo słoneczne, że kochają słońce. Być może, nie wiem, nigdy nie byłam różą, a jeśli byłam to nie pamiętam tego okresu, w każdym razie z moich obserwacji wynika, że te, z pewną domieszką cienia na odpoczynek przyjmowały się ,,lepiej gorzej" ale jakoś tam im się udawało i są ze mną do dnia dzisiejszego. 

Nawet radziły sobie te posadzone nieopatrznie w natłoku letniego okresu rabatowego, z lekka stłumione przez jednoroczne czy bujnie rozrastające się inne krzewy ozdobne. Natomiast te, które miały ślicznie wypielęgnowany teren i mnóstwo przestrzeni padały po pierwszej swojej zimie. Myślę, że załatwiał je przymrozek mimo opatulania i obsypywania dodatkowo kupą z jesiennych liści.
Najmocniejsze moje róże, które teraz są sporymi krzewami nigdy nie były przeze mnie opatulane, tyle co podsypałam liśćmi. Pozostanie to dla mnie kolejną zagadką tego miejsca. Ja cieszę się, że jednak mam swoje ukochane róże, może nie w takiej formie jak bym chciała... jak zawsze pragnęłam, ale wiele rozczarowań i zmagań zweryfikowało moje pragnienia i nauczyło mnie cieszyć się wraz z tymi różami, którym się udało i napawać zmysły ich urokiem i zapachem. W końcu mam swój różany ogród...


To nie są wszystkie róże z mojego ogrodu, to są fotki, które akurat pasowały mi do tego artykułu. Mam piękne półdzikie odmiany róż delikatnie różowych i mocno różanych, o drobnych kwiatach. Ich urok dostrzega tylko ludzkie oko i myślę, że aparat miałby spore trudności w uchwyceniu ich pełnego piękna ze względu na  pokaźne ich rozmiary. Mój aparat na pewno nie jest do tego zdolny. Coraz więcej zadamawia się róż typowo rabatowych i zaczynam widzieć ich realne szanse na długie i spokojne życie.

16 komentarzy:

  1. Masz przepiękne róże i w tylu kolorach, jestem oczarowana. Muszę tu wrócić jeszcze wieczorem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wszystkie są piękne, widać że dobrze się czują, a to najważniejsze.Ja mam różę, którą w ogrodzie sadził mój pradziadek, oczywiście nie jest to ten sam krzak, bo jedne pędy zamierają i pojawiają się nowe. Jakimś cudem przetrwała od "przedwojny", bo niestety jest często atakowana przez mączniak i mszyce. Kiedyś wzięłam od mamy z ogrodu małą sadzonkę i nasadziłam ją u siebie. Mam ogromny sentyment do tej róży, pięknie pachnie i ma ciemnoróżowy kolor, to rodzaj róży tzw. dzikiej, ale o pełnych kwiatach.

      Usuń
    2. Zapomniałam dodać, ze mam też taki sam krzak różany w kolorze różowym fot.nr3 i przez wiele lat strasznie marnie kwitł. Dopiero w tym roku ten krzak oszalał. Obsypany jest kwieciem od czerwca i widać, że jeszcze ma zapasy na dalsze kwitnienie. Choć małe kwiatki, to są urocze, dobrze wychodzą tez na zdjęciach. Piękny jest też drugi krzak z różowymi różami fot. nr 8, chyba to są angielskie?

      Usuń
    3. Nie pamiętam już tych odmian, muszę kiedyś raz jeszcze przysiąść i postudiować dokładnie, które są które. Obecnie różana kolorystyka jest dość uboga, ale mnie cieszy to, że nareszcie mają szansę żyć w moim ogrodzie. Też lubię ,,naturalne" pamiątki pod postacią roślin. Na tej zasadzie mam bez i jabłonkę po mamie, peonie po mamie i babci męża i prezenty od przyjaciół, którzy też z czasem stają się pewną rodzaju pamiątką :)

      Usuń
    4. Aaaa zapomniałam dodać, tak jak napisałaś o tej róży i jej wolnym rozruchu, mnie się właśnie wydaje, że te rozkrzewiające się,to chyba właśnie ta mają, że muszą nabrać odpowiedniego wieku.

      Usuń
  2. Cieszę się wraz z Tobą. U nas były piękne róże jeszcze przez mojego pradziadka (ogrodnika) sadzone. Ale dwa lata temu mrozy zimowe i jakaś choroba położyły niemal wszystkie krzewy. Dopiero jesienią zabiorę się za nasadzanie nowych krzewów. Lubię, bo długo kwitną i pięknie pachną właśnie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jaka szkoda, może jednak odbiją od korzenia? Warto zajrzeć co tam w tych korzeniach siedzi i ewentualnie zasilić i poczekać czy ruszą, to stara odmiana - silna i solidna, powinna sobie poradzić.

      Usuń
    2. Niestety w tym roku z wiosną wyciągnęliśmy z ziemi i korzenie już poschnięte były. Dziwne, bo tyyyyle lat przetrwały :(

      Usuń
  3. Cudnie...pamiętam jak co i raz narzekałaś na róże..no i proszę, kwiaty za Twoje dobre serce odwdzięczyły się. Pięknie.Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sama jestem zaskoczona, że się udało. Nigdy nie przypuszczałam, że z tyloma kwitami będę mieć tutaj problem, bo róże to nie jedyne ;/

      Usuń
  4. Masz piękne roże i pięknie o nich piszesz. Mój mąż jest mistrzem różanym...Przepadam za tymi kwiatami.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję :)))) Piękne umiejętności ma Twój mąż :)

      Usuń
  5. Wspaniałe , wspaniałe , a sposób w jaki o nich piszesz [ wciąga człeka] ściskam Dusia

    OdpowiedzUsuń
  6. ciekawe czy moje dwie różyczki przetrwają zimę...zobaczymy:)

    OdpowiedzUsuń
  7. Co ty mówisz ,że nie masz różanego ogrodu. Jest naprawdę mocno różany. Dopięłaś swego.Gratuluje

    OdpowiedzUsuń