Od dzieciństwa na liście ulubionych zwierząt głównie - typowo miejskich, znajdowała się koza. Nawet umiałam podobnie meczeć, co wprawiało w osłupienie domowników a jak byłam w ZOO lub w miejscu gdzie się pasły bądź po prostu były, wszyscy myśleli, że to one meczą a nie ja. Co mnie w nich pociągało? Bródka? Mordka? Nie wiem... czasami jesteśmy w czymś, w kimś zakochani bez większego powodu, tak po prostu i już. I na takiej właśnie zasadzie byłam zakochana w kozach. Świadomość, że nie mogę jej mieć w bloku absolutnie mi nie przeszkadzała w uwielbianiu jej. W sumie to było bez znaczenia. Lubię bardzo wiele zwierząt i wcale to nie oznacza, że od razu muszę je mieć. Nawet wtedy gdy powstały kurniki, czyli jakieś budynki gospodarcze, wcale nie pomyślałam od razu o niej aby natychmiast sprowadzić i hodować. Owszem, drgnęło coś we mnie, którejś wiosny, będąc na targu i ujrzawszy napis na tekturze: sprzedam tanio kozę z małymi. Przystanęłam, zadumałam się nad tym i nawet mężowi o tym opowiedziałam ale raczej w sensie ciekawostki niż jakiegoś konkretnego pomysłu.
Sprawa przebrzmiała szybciej niż opuściłam tegoż samego dnia ów bazar. Ja i koza? Nieee... takich fantazji z dzieciństwa się nie realizuje w świecie dorosłym! I czasami myślę, że właśnie po to są nam dane dzieci... a jeszcze jak są to nasze własne, ukochane dzieci, to nie ma nic niemożliwego, bo jeśli czegoś nie zrobimy dla siebie, to na bank zrobimy to dla nich, bo miłość własną przekładamy nad miłość do własnych pociech. Jeśli ktoś pomyślał, że dzieci poprosiły mnie o kozę i ja od razu się zgodziłam to są w olbrzymim błędzie. Wszystkie zwierzęta jakie mieszkają ze mną są za sprawą przemyślaną... poważnie przemyślaną i są pod moją i męża opieką. Dzieci mogą czy zachęca się ich wręcz do pomocy przy nich ale absolutnie, żadne zwierzę nie jest pod bezpośrednią opieką dziecka, jego własnością, bo dziecko jest dzieckiem a zwierzę... żadne zwierzę nie jest zabawką. Opiekun każdego zwierzęcia musi być odpowiedzialny i spełniać pewne kryteria przede wszystkim wiekowe. Dlatego też dzieci przyczyniły się do tego w sposób, raczej zupełnie nieświadomy, po prostu samym tym, że były a ja jestem ich mamą. Zabrzmiało zagadkowo? Nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni zapewne. W sumie to za sprawą Astrid Lindgren, mogę powiedzieć, że pojawiła się u nas kózka i ziściły się moje fantazje z dzieciństwa. ,,Dzieci z Bullerby" należą do moich ukochanych książek, zachwyciła mnie w dzieciństwie i do niej też chętnie powracam w dorosłości. Poznawały ją kolejno wszystkie moje dzieci a ja za każdym razem czytając ją, zachwycam się nią, jakbym czytała po raz pierwszy, śmiejąc się z niej i przenosząc w tamten świat i do tamtej małej wioski... zamieniam się w małą dziewczynkę i biegam razem z bohaterami książki, przeżywając razem z Anną, Brittą i Lisą przygody jakby to były moje własne. To tam właśnie Anna stała się opiekunem pewnego jagniątka, baranka o imieniu Pontus. Historia tak rzewna i odciskająca ślad na sercu, że w trakcie przeżywania jej z moimi Miśkami coś we mnie pękło, coś się zrodziło... wykluło... niczym feniks z popiołu wydobyła się moja zapomniana, głęboko skrywana miłość do kóz i to ja... Ja, zapragnęłam mieć kozę... widziałam oczami duszy jak moje pociechy ją karmią, opiekują się,obcują z nią, tak jak Anna ze swoim barankiem. Tyle radości sprawiało bohaterom obcowanie z takim ,,innym" zwierzątkiem, że i ja zapragnęłam udostępnić taką możliwość dzieciom i sobie samej. Myśl wsparta została moimi własnymi wspomnieniami z bliskimi kontaktami z cielaczkami, krowami...i jakoś to wszystko zaczęło do mnie przemawiać. Myśl się krystalizowała na poważnie ponad rok bo nie jest to typowe domowe zwierzątko, w dodatku swoimi gabarytami zalicza się już do zwierząt dużych. To nie to samo, co zwierzątka, które miałam do tej pory. Tym razem najpierw poszukiwaliśmy informacji w necie. Prawie że przekonani, odkryliśmy, że nasi serdeczni przyjaciele, prowadzący ,,przytułek dla zwierząt" mają właśnie na zbyciu kózkę. Ale oferują ją tam, gdzie nie będzie zjedzona.
Nawet problemu z domkiem nie było, bo pozostał nam kurnik nr 2 po liliputach, taka spora szopka drewniana. Wystarczyło tylko to i owo udoskonalić w środku i domek dla kózki gotowy. Pojechaliśmy najpierw obejrzeć z bliska ładne stadko kózek i dowiedzieć się o nich więcej. Obejrzeć warunki bytowe jakie tam mają a jakie my możemy zaoferować. Wątpliwości zrodziło się wiele ale i mnóstwo niepokojów zostało rozwianych. Musiałam przemyśleć sprawę, bo jak już wspomniałam, zwierzę nie jest zabawką czy zwykłym kaprysem jednej, gwałtownej iskierki w palenisku ludzkich uczuć i emocji. Podejść zrobiłam kilka. Świadomość, że gdyby jednak coś nie powiodło się po mojej myśli, to możemy a wręcz musimy odwieść z powrotem umocniła mnie w postanowieniu spróbowania. Czterdzieści minut jazdy samochodem i kózka stanęła na rozdygotanych nogach na naszym podwórku, rozglądając się ciekawie. Kilkumiesięczna i okropnie mecząca. Już po pierwszym spotkaniu z nią, odczuwało się to jej ciągłe meczenie i chyba dlatego właśnie dostała imię Melcia od meczenia. I tak o to zamieszkała z nami panna Melcia. Moja, pierwsza w życiu koza. Spełniona fantazja z dzieciństwa, zapomniana a raczej gdzieś głęboko wyparta z pamięci w toku dorastania i życia dorosłego. Małe, białe z niedużymi jeszcze rogami o śmiesznej, ale prześlicznej mordce i makabrycznie meczące. Po niecałej dobie nie tylko bliższa ale i dalsza okolica wiedziała, że pojawiła się u kogoś koza. Ze względu na roślinność, którą tak pieczołowicie próbowałam wyhodować na działce, Melcia nie mogła chodzić samopas. Musiała być niestety uwiązana. Dostała śliczny, zgrabny, srebrny łańcuszek i tak wędrowała ze mną podczas moich wielogodzinnych prac działkowych. Ona skubała sobie trawę i chwasty, ja pieliłam rabaty lub coś sadziłam... albo siedziałam na wprost niej i głaszcząc ją po pysiu, za uchem czy pod bródką wpatrywałam się w nią. Dopiero tutaj odkryłam, że Melcia ma ,,wężowe" oczy - żółte z czarną kresą po środku. Nigdy wcześniej tego nie zauważyłam.
Dzieci czerpały radość z karmienia jej a ona sama jako jeszcze dziecko cieszyła się z ich kontaktów i proponowanych przez nich zabaw... bezpiecznych dla kozy. Beztroska zabawa była do czasu podrośnięcia Melci, która jak przystało na gatunek kozi zaczęła preferować bardziej kozie zabawy z udziałem swoich, ślicznych, wyrośniętych różków, zabawa ,,w bodzenie" nie za bardzo odpowiadała chłopcom, a tym bardziej mnie. Cóż... zwierzęta tak szybko dorastają... stała się panną, podrosła, zmieniła kształty na bardziej wypukłe, słowem wydoroślała ale nie przeszkadza to w naszych relacjach. Jest nadal naszą, kochaną kózką. Za to na zimę przeobraża się w białego, puchatego misia. Przestałam się martwić o nią, po pierwszej zimie, którą zniosła rewelacyjnie w swojej szopce, która z braku doświadczenia ciągle mnie niepokoiła czy aby na pewno jest wystarczająco ciepła na taką nieprzyjazną porę roku. Panna Melcia w trakcie gorszej pogody i dłuższych pobytów w swoim nowym domku, sama dokonała pewnych zmian aranżacyjnych, usuwając to i owo szczególnie podczas rośnięcia. Dokonała weryfikacji tego co nam się wydawało, że jest przydatne, w końcu ,,wolność Tomku w swoim domku". Przydało nam się siano składane na zimę jako ściółka dla kur i nie tylko. Wraz z panną Melcią pojawiły się bele słomy, które podobno są lepszą ściółką dla ,,rogacizny" i tym samym skorzystały same koty, mając w swoim blaszaku istną stodołę na zimę.
Panna Melcia w zimowym kożuszku.
Jeśli ktoś zastanawiać będzie się nad Melciowymi uszami, to wyjaśniam od razu, że biedactwo wraz ze swoją siostrą urodziło się niespodziewanie w nocy przy bardzo niskiej temperaturze i nim gospodarze udzieli pomocy to końcówki uszu odmroziły się. Ale to absolutnie w niczym jej nie przeszkadza.
Właśnie taka Melcia jest cudna, jedyna taka na świecie. Widzę że akcja na łączce niesamowicie się rozkręca i czekam z niecierpliwością na dalszy jej bieg. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńBardzo mi miło, ogromnie mnie cieszy, że ktoś czerpie przyjemność z tego co piszę:))))
UsuńOj i ja mam ogromny sentyment do "Dzieci z B." a w niedalekiej przeszłości miałam swojego Pontusa. Moja mama hodowała baranki. Oj to były czasy ;)
OdpowiedzUsuńNo proszę!!! Czego to się można dowiedzieć przypadkowo :)))))))))))))
UsuńMelcia jest śliczna i na pewno bardzo do Was przywiązana. A marzenia trzeba realizować:-)
OdpowiedzUsuńBardzo oswojona i taka ,,nasza " :))))
UsuńJa też mam sentyment do kòz .Swojego czasu z moją sąsiadką zza płota miałyśmy pomysł żeby właśnie nabyć takową kòzkę .Ale od chęci do realizacji długa droga .I chyba dobrze bo mamy maciupkie ogródki .co by ta koza jadła?.
OdpowiedzUsuńOj tak na pewno, kózka jest rozrabiarą, my mamy spory teren a ciężko ją w ryzach utrzymać aby nie chapnęła nam roślinki, którą chcemy mieć :)
UsuńBuziaki :))))))))))))))))))
Lubię kózki bardzo i "Dzieci z Bullerbyn" również ale przed decyzją o posiadaniu kozy wstrzymuje mnie wizja rozmnażania. Ona chyba musi w którymś momencie mieć młode . I co wtedy ?
OdpowiedzUsuń