Widzę, że jesień w mojej codzienności mocno zdominowana została przez program pt. River Cottage: Australia. Zgadza się to kolejny post z serii naszego życia na zielono. Kiedy zaczyna się coś oglądać zachwyca się jedną czy dwoma rzeczami, które sprawiły, że się danym programem zainteresowało. W trakcie oglądania kolejnych odcinków, zaczyna się udamawiać dany program i zauważać więcej szczegółów również tych, które się mniej podobają czy wręcz nie podobają. Mnie jak na razie podoba się wszystko ale już przy końcu serii 1 zaczęłam przyglądać się osobom, które przewijają się w każdym odcinku. Są to sąsiedzi albo zaprzyjaźnione osoby z Paulem Westem. Sam główny bohater mieszka sam i ma się bardzo dobrze, a jego gospodarstwo powiększa się o kolejne zwierzęta. Oczywiście jestem realistką i zdaję sobie sprawę, że wiele rzeczy robionych jest pod program i te idealnie wypielone poletko warzywnika, skoszona trawa wokoło i wiele różnych rzeczy, nie jest dziełem jedynie szczęśliwego Paula Westa.
W którymś odcinku przyjechała cała rodzina z sąsiedztwa aby mu pomóc przy budowie ruchomego kurnika - rodzice i dorośli już synowie, a przynajmniej mocno podrośnięci. W to uwierzę, że z taką mocną grupą można wiele zdziałać na gospodarstwie. Wracając do głównej postaci, już kilka odcinków wstecz zaczęłam zastanawiać się jak by wyglądało jego filmowe życie, ta codzienność, gdyby mieszkał tam z żoną i z dziećmi, albo samą żoną. Kobieta potrafi wnieść wiele zmian w życie takiego poukładanego i szczęśliwego kawalera. Teraz, jako filmowy singiel ma czas na spotkania ze znajomymi podczas wędkowania, jeżdżenie na różne targi i konkursy rolnicze, ogrodnicze, kulinarne, które są praktycznie nieznane w naszym kraju.
Zawsze w takich chwilach zwracam swoje myśli ku dzieciom. Ja przyjeżdżałam w wakacje do babci na wieś i bardzo dobrze się bawiłam, bo lato, bo mnóstwo miejsca do biegania, bo łąki, bo pola, bo przestrzeń, bo taka inność niż klimat miejski... ale potem kończą się wakacje i letnia laba i zaczyna się codzienność... bez sklepów, autobusów, kin, placów zabaw. Mnie bawiło przyprowadzanie krowy z pola, karmienie kur i kaczek, zbieranie jaj i wiele innych prac... siostra cioteczna, która miała to na co dzień jakoś inaczej na to patrzyła, w efekcie
Wszelkie takie próby kończą się fatalnie bo najczęściej brakuje odpowiednich więzi, bo matkę i ojca ma się jednego i to jest bardzo odpowiedzialna rola. Jeżeli jest bliskość między dzieckiem a rodzicami to właśnie została spełniona ta relacja i na pewno nie była pseudo przyjacielska. Osoba dorosła nie jest wstanie zniżyć się do poziomu dziecka, chyba że jest upośledzona umysłowo, w innym przypadku zawsze będzie ciągnąć dziecko do góry, ponad jego wiek zaburzając jego naturalny proces rozwojowy. Dziecko jak równy z równym będzie tylko z innym dzieckiem w podobnym wieku. Dlatego na wsi zawsze starano się o większą ilość dzieci aby mogły się ze sobą bawić. Mamy wchodziły w relacje sąsiedzkie aby zorganizować dzieciom możliwość kontaktów z innymi dziećmi. Sama pamiętam z dzieciństwa jak całą grupą biegaliśmy po polach i łąkach albo fikaliśmy koziołki ze ściany stodoły na kupę siana. Dzieci, grupy dzieci roześmiane, biegające, hałasujące i nierzadko coś nabrojące. Moje dzieci nie mają tutaj takiego dzieciństwa. Nawet trudno o wyjście do jakiegoś młodzieżowego klubiku czy czegokolwiek bo wszędzie trzeba pojechać samochodem, a nie zawsze jest na to czas. Wyjście do kolegi jest też sprawą dość kłopotliwą bo nie ma bezpiecznych chodników określających koniec ulicy dla samochodów ani oświetleń wiejskich dróg i wieczorową porą a późną jesienią to wręcz nocną porą łatwo o wypadek i kamizelka odblaskowa mało pomaga. Są już w takim wieku, że kreatywność rodziców nie jest wystarczająca a brak rówieśników zaczyna się wyraźnie uwidaczniać. Wypadami do Warszawy próbowałam coś ratować. Na pewno jest to nowe doświadczenie, warte poświęcenia czasu ale jednak to nadal jest spędzanie czasu głównie z osobami dorosłymi. Trzeba być ślepym aby nie zauważyć od razu różnicy w zachowaniu chłopców, kiedy spędzają czas z kolegą, kiedy ich odwiedzi.
Rodzice potrzebni są aby dzieci czuły się bezpiecznie i miały zaspokojone podstawowe potrzeby, byli przewodnikami w ich dziecięcym życiu, ale nie mogą przejąć roli kumpla, przyjaciela, towarzysza zabaw. Tak naprawdę to my z mężem realizujemy jakieś swoje zachcianki i pseudo zabawę w gospodarstwo a dzieci zmuszone są do uczestniczenia w tym. Karmienie zwierząt już ich nie nęci, robią to z usłużności i z wyuczonego przez nas obowiązku pomagania rodzicom. Jestem rozdarta pomiędzy pociechą, że dzieci mogły się czegoś nauczyć poprzez obcowanie, doświadczanie a wyrzutami sumienia, że nie miały radosnego dzieciństwa w towarzystwie swoich rówieśników i nie mogły czerpać pełnymi garściami z dorobku postępu cywilizacji jakie daje miasto, a nawet jego namiastki.
Zawsze w takich chwilach zwracam swoje myśli ku dzieciom. Ja przyjeżdżałam w wakacje do babci na wieś i bardzo dobrze się bawiłam, bo lato, bo mnóstwo miejsca do biegania, bo łąki, bo pola, bo przestrzeń, bo taka inność niż klimat miejski... ale potem kończą się wakacje i letnia laba i zaczyna się codzienność... bez sklepów, autobusów, kin, placów zabaw. Mnie bawiło przyprowadzanie krowy z pola, karmienie kur i kaczek, zbieranie jaj i wiele innych prac... siostra cioteczna, która miała to na co dzień jakoś inaczej na to patrzyła, w efekcie
wyprowadziła się do miasta. Moi chłopcy... Moi chłopcy są usłużni i pomocni ale bakcyla nie złapali na takie życie jakie tutaj sobie sprawiliśmy z mężem. Nieustająco jednak wierzę, że jednak nauka i wiedza zdobyta tutaj pozostanie w ich głowach i jak nadarzy się okazja to się przyda. Ale to pokaże dopiero przyszłość. Tak jak nikt z mojej rodziny goszcząc mnie na wakacjach pewnie nie przypuszczał, że będę w dorosłym życiu hodowała kury, kaczki i kozy. Kiedy pojawiała się potrzeba wiedzy i umiejętności wydobywałam ją ku własnemu zaskoczeniu z czeluści pamięci niczym magik królika z cylindra. Lubię oglądać program pt. ,,Daleko od miasta" produkcji polskiej. W pierwszych jego seriach często pokazywano rodziny z dziećmi, takimi w wieku przedszkolnym lub ciut mniej. Spędzały czas z rodzicami w domu a bohaterowie odcinków gorliwie zapewniali, że ich dziecku lub dwójce dzieci całkowicie do szczęścia wystarcza to ich życie na wsi, mając do dyspozycji kontakt ze zwierzętami, bogactwem natury wokoło domu, za stodołą, stajnią czy innymi budynkami gospodarczymi.
Nie zapomnę widoku małego dziecka siedzącego gdzieś w kącie stajni bawiącego się elementem uprzęży, a rodzicie w tym czasie zajęci byli pracą przy koniach. Nikogo nie obmawiam ani nie oceniam. Chcę jedynie obalić mit szczęśliwego dzieciństwa w zamkniętej przestrzeni jaką jest ,,bliskość z naturą" w wiejskim gospodarstwie. I nie chodzi tu o ten brak bakcyla do życia na wsi, ale o naturalny i prawidłowy rozwój zdrowego organizmu. Taka sytuacja jest zadawalająca, kiedy dziecko jest malutkie i jego potrzeby poznawcze też są malutkie i najbliższe otoczenie jest wstanie je spełnić. Dziecko potrzebuje kontaktów z innymi dziećmi, nie dorosłymi. Dziecko ma się rozwijać społecznie, wchodzić w relacje z innymi dziećmi bo je rozumie będąc na podobnym czy tym samym poziomie wiekowym i nie chodzi tu tylko o relacje w placówkach oświatowych. Ale również w kontaktach codziennych, luźnych, różnych, spontanicznych... Przy dorosłych jest zawsze na niższej pozycji i nie ma się co oszukiwać, że istnieje tzw przyjacielskie podejście dziecka z rodzicami. Wszelkie takie próby kończą się fatalnie bo najczęściej brakuje odpowiednich więzi, bo matkę i ojca ma się jednego i to jest bardzo odpowiedzialna rola. Jeżeli jest bliskość między dzieckiem a rodzicami to właśnie została spełniona ta relacja i na pewno nie była pseudo przyjacielska. Osoba dorosła nie jest wstanie zniżyć się do poziomu dziecka, chyba że jest upośledzona umysłowo, w innym przypadku zawsze będzie ciągnąć dziecko do góry, ponad jego wiek zaburzając jego naturalny proces rozwojowy. Dziecko jak równy z równym będzie tylko z innym dzieckiem w podobnym wieku. Dlatego na wsi zawsze starano się o większą ilość dzieci aby mogły się ze sobą bawić. Mamy wchodziły w relacje sąsiedzkie aby zorganizować dzieciom możliwość kontaktów z innymi dziećmi. Sama pamiętam z dzieciństwa jak całą grupą biegaliśmy po polach i łąkach albo fikaliśmy koziołki ze ściany stodoły na kupę siana. Dzieci, grupy dzieci roześmiane, biegające, hałasujące i nierzadko coś nabrojące. Moje dzieci nie mają tutaj takiego dzieciństwa. Nawet trudno o wyjście do jakiegoś młodzieżowego klubiku czy czegokolwiek bo wszędzie trzeba pojechać samochodem, a nie zawsze jest na to czas. Wyjście do kolegi jest też sprawą dość kłopotliwą bo nie ma bezpiecznych chodników określających koniec ulicy dla samochodów ani oświetleń wiejskich dróg i wieczorową porą a późną jesienią to wręcz nocną porą łatwo o wypadek i kamizelka odblaskowa mało pomaga. Są już w takim wieku, że kreatywność rodziców nie jest wystarczająca a brak rówieśników zaczyna się wyraźnie uwidaczniać. Wypadami do Warszawy próbowałam coś ratować. Na pewno jest to nowe doświadczenie, warte poświęcenia czasu ale jednak to nadal jest spędzanie czasu głównie z osobami dorosłymi. Trzeba być ślepym aby nie zauważyć od razu różnicy w zachowaniu chłopców, kiedy spędzają czas z kolegą, kiedy ich odwiedzi.
Rodzice potrzebni są aby dzieci czuły się bezpiecznie i miały zaspokojone podstawowe potrzeby, byli przewodnikami w ich dziecięcym życiu, ale nie mogą przejąć roli kumpla, przyjaciela, towarzysza zabaw. Tak naprawdę to my z mężem realizujemy jakieś swoje zachcianki i pseudo zabawę w gospodarstwo a dzieci zmuszone są do uczestniczenia w tym. Karmienie zwierząt już ich nie nęci, robią to z usłużności i z wyuczonego przez nas obowiązku pomagania rodzicom. Jestem rozdarta pomiędzy pociechą, że dzieci mogły się czegoś nauczyć poprzez obcowanie, doświadczanie a wyrzutami sumienia, że nie miały radosnego dzieciństwa w towarzystwie swoich rówieśników i nie mogły czerpać pełnymi garściami z dorobku postępu cywilizacji jakie daje miasto, a nawet jego namiastki.
Życie lubi zataczać koło. Osoby wychowane na wsi, z niej uciekają. Te z miasta tęsknią za sielskim życiem. Moja mama znając ciężkie życie na gospodarce wolała się wykształcić i pracować w mieście. Nigdy z powrotem na wieś ją nie ciągnęło. Jako dojrzała już kobieta zdecydowała się na kawałek działki ogrodniczej. Z pasją hodowała tam kwiaty. Niestety jej pasja nie była moją. Nie znosiłam wyjazdów na działkę, pielenia, grabienia. I trwało tak aż mąż nie namówił mnie, mieliśmy już wtedy dwie córki, na kupno działki na wsi (ale blisko miasta) i reszta już sama przyszła. Dziś nie wyobrażam sobie życia bez roślin ( na zwierzęta się jednak nie zdecydowałam). Nauczona własnym doświadczeniem, nigdy nie zmuszałam dzieci, by mi pomagały w ogrodzie. Ich czas na fascynację naturą dopiero nadejdzie. Przynajmniej mam taką nadzieję :)
OdpowiedzUsuńTrafnie to ujęłaś ,, życie lubi zataczać koło". Moja mama wybyła z miasta przy pierwszej nadarzającej się okazji, osiedlając się w Warszawie i zapuszczając w niej korzenie tak silne na ile się uda... chociaż też nie do końca bo zbieg okoliczności obdarzył ją mieszkaniem z małym ogródkiem ;). Ja w zetknięciu z naturą powróciłam do niechcianych korzeni mamy, ale podobno wnuki powielają życie dziadków. Nie wiem jak to się stało, że złudnie wydawało nam się z mężem, że skoro tak żyjemy to naszym dzieciom też to będzie odpowiadało. My też nie zmuszaliśmy dzieci aby na siłę coś robiły raczej zachęcaliśmy czy w ramach prac zespołowych towarzyszyli nam i pewne poczucie tej usłużności czy pomocy się ukształtowała ale... Zdjęcia są z minionych lat, ale zależało mi na pewnej emocji a nie świeżości zdjęcia. Wiem, że teraz w dobie zaawansowanej elektroniki trudno aby dzieci szalały po dworzu, bawiąc się na placach i boiskach, raczej szaleją w komputerze, ale... tu gdzie mieszkamy nie ma po prostu tego co jest na klasycznych wsiach, pełnych dzieci. Pochłonęła nas nasza jakaś wizja i zapomnieliśmy o reszcie członków rodziny :/ I bardzo mnie to boli...
UsuńCzyli na swoim poletku już chciałaś pielić? :)))
UsuńTak, jak ma się własny kawałek ziemi to on magicznie przyciąga i długo się nie można opierać :)
UsuńCzyli dobrze się zakończyło a wiedza nabyta w dzieciństwie przydała się. :)))
UsuńTrudno ocenić,gdzie lepiej,z jednej strony na wsi wszyscy się znają,dzieci mają lepszy kontakt z kolegami,kontakt z naturą,rozwijają się bardziej naturalnie,z drugiej strony życie na wsi nie daje im takich możliwości własnego rozwoju ,jak życie w mieście,gdzie mają więcej możliwości rozwijania,poszerzania swoich zainteresowań.Nawet ,jeżeli,dziecko interesuje się pracą w gospodarstwie,to jednak poznanie innego swiata bardzo pomaga.myślę,że dla małego dziecka dobra jest wieś,ale im starsze ,tym potrzebuje innych możliwości ,żeby móc się odnależć.
OdpowiedzUsuńWieś wsi nierówna, tak jak i miasto. Niby w mieście jest więcej możliwości ale i zagrożeń... do wsi też wchodzą zagrożenia ale może właśnie przez to, że ludzie się znają to trudniej obcemu wnieść zło? Nie wiem... bo my zamieszkaliśmy w miejscu ,,nie wiadomo gdzie" na polach, pomiędzy miastem a wsią. Widzę, najstarszego syna jak przy byle okazji ucieka stąd, a wcześniej życie na tym bezludziu i nudzie zgodnej z naturą przybliżyło go do komputera i gier, stając się oknem na świat :( Jestem jeszcze przed postem - co nam nie wyszło, ale ten rozwój i rozczarowanie będzie trudno przebić :/
UsuńBardzo Ci dziękuję za ten wpis i za potwierdzenie moich wątpliwości :)
nie mieszkaliśmy a miało być zamieszkaliśmy :)
Usuńbardzo mądry tekst, prawdziwe, realne przemyślenia....
OdpowiedzUsuńTeż zauważyłam różnicę w dzieciństwie dziecaków. Chłopcy mieli kolegów blisko i zawsze była spora paczka dzieciaków. Młoda nie miała paczki w sąsiedztwie i inaczej przzebiegały jej znajomości.Teraz ma znajomych nawet w sąsiedniej wsi. Sprzyjało to wycieczkom rowerowym. Ale teraz na zmianę z mamą koleżanki staramy się je podrzucać autem. Gimnazjaliści muszą żyć w stadzie... hahaha :)
Chwilę wahałam się czy go umieszczać na forum ogólnodostępnym bo nie byłam pewna czy będzie właściwie odebrany. W końcu to mój pamiętnik myśli i zdarzeń więc stwierdziłam, że ta myśl ulotna powinna być zapisana. Może i trochę w niej rozterek matki dorastających dzieci? Cudowne są takie małe, zależne od nas, cały ich świat to my :D A tu nagle zaczynają kroczyć własną ścieżką... dobrze, o to przecież chodzi... ale...
UsuńJa jestem miejska ale moje dzieciństwo było poszatkowane ( urodziłam się w wielkim mieście ale od trzeciego roku żyłam w mniejszych miejscowościach ). Poszatkowane dzieciństwo raczej mi nie zaszkodziło, sądzę że społecznie jest ze mną w marę OK. Mam siostrzeńców w wieku szkolnym żyjących w średniej wielkości wsi, ożywającej głównie w sezonie letnim. Napiszę tak, tam gdzie jest więcej ludzi niby powinno być więcej bezpośrednich kontaktów towarzyskich. Napisałam niby bo stan którego obraz człowiek wyniósł ze swego dzieciństwa już nie istnieje. Po pierwsze jest mniej dzieci a po drugie dzieci są uzbrojone w smartfony i laptopy, najlepszych przyjaciół człowieka. Zarówno w mieście jak i na wsi dzieciaki dobierają sobie towarzystwo niekoniecznie z sąsiedniego bloku czy domu, przyjaźnie sąsiedzko - piaskownicowe kończą się często na etapie bardzo wczesnoszkolnym i dzieciak zaczyna sobie szukać innego towarzycha. Nie uważam ze przyjaźń z dorosłymi jest czymś złym, czy zaburzającym rozwój dziecka. Oczywiście że dzieciaki robią się wtedy nieco "bardziej dorosłe" ale z tymi grupami rówieśniczymi itp. to tak raczej z ostrożna. Są ujemne plusy i dodatnie minusy.;-) Zresztą socjologowie coraz mocniej ćwierkają że w społeczeństwach ten zbawienny wpływ grupy rówieśniczej na rozwój jednostki jest bardziej pobożnym życzeniem pedagogów niż rzeczywistym zjawiskiem. Znaczy jak Twoim młodym brak towarzycha zacznie bardzo doskwierać to sobie go poszukają, nie martwiłabym się tym tak bardzo. Keep smiling! :-)
OdpowiedzUsuńSkupiłam się na ciągłym kontakcie dzieci tylko z dorosłymi, co ma coraz częściej miejsce. W dzisiejszych czasach jest przewracanie wartości do góry nogami włączając do tego zastępowanie tych samych rzeczy innym brzemieniem słowa, co nie zmienia zjawiska. Środowisko rówieśnicze jest bardzo ważne ale nie należy go łączyć z rozszerzającą się społeczną patologią, która to środowisko wypacza wręcz niszczy :) Moim chłopcom doskwiera brak towarzystwa rówieśniczego ale nie mają gdzie go sobie znaleźć i w tym jest problem i moje rozterki pod kątem miejsca naszego życia.
UsuńBuziaki, uwielbiam Cię czytać :D
Moi dwaj synowie wychowali się na wsi. Starszy nawet myśleć nie chce o zamieszkaniu w mieście, został na wsi i kocha przestrzeń. Młodszy mieszka w malutkim miasteczku, nigdy nie narzekali, że żyją w takiej maleńkiej wsi.
OdpowiedzUsuńTwoja wieś jest taka prawdziwa: piękna i malownicza i wcale się nie dziwię, że czują się szczęśliwi. My mieszkamy w dziwnym miejscu, to takie...taki... takie peryferie, noclegownia dla ludzi pracujących gdzieś tam... ja nie mieszkam na wsi :)
UsuńPozdrawiam serdecznie :D
Ja jestem mieszczuchem, urodziłam się w mieście i całe życie w nim mieszkam.
OdpowiedzUsuńJednak bardzo lubię przyrodę i lubię przebywać na jej łonie. Dlatego na wakacje uwielbiam jeździć też w góry, bo tam mam największy kontakt z przyrodą, tą prawdziwą, wręcz surową.
Pozdrawiam ciepło i niedzielnie :)
I ja podobnie lubiłam spędzać czas z tym, że nad morzem :)
UsuńNaoglądałaś się bajek... Po prostu nauczmy się żyć, tu i teraz! Czerpmy z tego przyjemność, nie porównują się do innych ani ich nie papugujmy, bo to nic dobrego nam do życia nie wniesie. Takie udawanie farmera i pogoń za filmowymi wyobrażeniami przyniesie tylko rozczarowanie. Trzymaj się ciepło :)
OdpowiedzUsuńDo nikogo się nie porównuję i niczego nie gonię. Mój tekst nie został prawidłowo odczytany, ale pozdrawiam :)
UsuńOdwieczne dylematy rodziców. Czasem jest tak, że "dobrze gdzie nas nie ma" a czesem trzeba pogodzić siez tym, że dzieci mogą mieć inne wizje swojego życia, inne pasje i marzenia - dopóki nie są szkodliwe oczywiście. I to jest trudne. Byś przewodnikiem i autorytetem, budowac relację tak dobrą, że nawet w rozwojeowym okresie buntu bedzie się autorytetem (tak, to mozliwe, gdy jest zbudowana relacja), a jednocześnie dawać wolność, ufać, żeby i oni mogli nam ufać. Wzajemny szacunek...
OdpowiedzUsuńA dzieci rzeczywiście potrzebuja dobrego środowiska rówieśniczego, które nie zawsze zapewnia szkoła. No i gdy sie mieszka na peryferiach, jest potem ten czas gdy rodzice stają się szoferami.... Widziałam to u szwagierki - ale z dobrym skutkiem, naprawdę dobrym. I dzieci sie rozwijają i relacja jest i potem po kolei robią prawo jazdy i też wożą rodzeństwo... Tylko po drodze trzeba wiele sił i cierpliwości.
Trzymaj się - dużo cieplych myśli slę.
Pocieszyłaś mnie, dzięki :)))
UsuńChyba nie ma złotego środka, co do tego czy lepiej wychowywać dzieci w mieście, czy też na wsi. Ważne, aby robić to z głową. A z tego co czytam, Wy tak robicie. Pozdrawiam serdecznie
OdpowiedzUsuńMasz rację, to są odwieczne dylematy mieszczucha na wsi, nie wiem czy podobne rozterki ma rolnik w mieście :)
UsuńZainspirowana programem postanowiłam zrobić własny bilans udanych i nieudanych rzeczy w naszym życiu oraz ocenienia tego w jak najrzeczywistszy sposób a nie przez pryzmat samej siebie.
buziaki :)
Fajnych masz chłoptasiów...nie znam tych programów, ale miło wspominam życie i prace na wsi ale tylko w wakacje u babci na dłuższa metę tez nie wiem czy by mi odpowiadało jako dziecku....interesujące i ważne spostrzeżenia przedstawiłaś...a u mnie masz przepis na ciasteczka dla całej rodzinki...pozdrówka:)
OdpowiedzUsuńDzięki w imieniu ,,chłoptasiów" :))) No właśnie... różnie to bywa :)
Usuńpozdrawiam :D
Poruszyłaś bardzo ciekawy problem. Moja mama uciekła ze wsi i ja wychowywałam się w mieście, moje dzieci również. Mieliśmy ogródek działkowy ale tak na prawdę zajmowali się nim rodzice. Lubiłam pracę przy roślinach ale z doskoku, gdy miałam na to ochotę. Moje dzieci niekoniecznie choć próbowałam je zachęcać. Z czasem zaczęłam marzyć o ucieczce z miasta i w końcu przenieśliśmy się z mężem na swój "koniec świata", bez dzieci bo są już dorosłe. Kocham swój wielki ogród i z pasją go uprawiam. Często żałowałam, że zrobiliśmy to tak późno ale po przeczytaniu Twojego posta myślę, że był to odpowiedni moment. Dzieci same zdecydowały jakie ma być ich życie a my mamy swoją ostoję.
OdpowiedzUsuńSerdecznie pozdrawiam!
Nigdy nie wiadomo co przyniesie przyszłość i jak to mawiało dawne pokolenie ,,gdzie nas rzuci los". Ja jestem drugim pokoleniem powojennym więc wiele lęku i obaw zostało mi wpojonych i skoro znalazłam się tutaj chciałam aby dzieci nauczyły się czegoś praktycznego, konkretnego, że gdyby kiedyś przestał istnieć świat bezpiecznych sklepów, pracy zawodowej zapewniający budżet a trzeba by tak jak dawno temu - jedzenie z pracy rąk i z tego co się wyhodowało, to żeby umiały. Często zastanawiam się jaka bym była i jakie byłoby moje życie gdybym nie miała tej rodziny na wsi a jedynie w mieście, bądź na odwrót. Bo ja jestem taka rozdarta na pół - miasto - wieś. Nie wiem czy moje dobre chęci są dobre dla moich dzieci, może to już przeżytek? Bzdura? Ale przecież wojny były i są na świecie, więc... czas pokaże. Dziękuję CI za ten wpis i podzielenie się ze mną kawałkiem swojego życia :D
UsuńOgromnie ciekawy post, sposób przedstawienia problemu... w dodatku płynie z niego OGROMNA mądrość. Ja wychowywalam się w mieście i do dzisiaj w mieście żyję i choć niejednokrotnie tęskniłam za "spokojem' wsi... to jednak życie w mieście ani mi... ani mojej córce na złe nie wyszło. Trzeba zachować zdrowy rozsądek - po prostu!
OdpowiedzUsuńO właśnie! ,,Zachować zdrowy rozsądek" mógłby być puentą do mojego komentarza powyżej do Ewy Jurewicz :) moje wychowanie - wychowanie, obawy - obawami a własnie ten zdrowy rozsądek zdrowym rozsądkiem. Mnie w mieście też było dość dobrze, owszem wkurzało mnie parę rzeczy jak czerwona fala kiedy się śpieszę i korki ale... nigdzie idealnie nie jest. :)
UsuńCieszę się, że post uważasz za ciekawy, bo napisałam go z potrzeby serca w ramach pamiętnikarstwa blogowego i nie chwilę zastanawiałam się czy w ogóle go publikować.
Nasi rodzice też uciekli z wsi do miasta-nie chcieli zostać na gospodarce,my każde wakacje,ferie tam spędzaliśmy-też pomagaliśmy od małego w pracach gospodarskich i w zasadzie trochę do tego tęsknię-jak odeszli dziadkowie,sprzedano inwentarz to już przestałam tam jeździć.tam też w nocy tylko latarka była źródłem światła jak się chciało iść do drugiej babci.A mnie samej marzy się domek z dużą działką na sadek,kwiaty,małe oczko.tyle,że też muszę myśleć o dobrym dostępie do sklepu,lekarza,pracy itp bo w wielu takich odludziach bez auta ani rusz.Teraz są inne czasy i patrząc na dzieciaki to technologia ich opanowała i mało kogo cokolwiek obchodzi...my bez tych nowinek sobie poradzimy oni już nie...trzeba dać każdemu możliwość wyboru drogi,którą chce podążać...
OdpowiedzUsuńBardzo Ci dziękuje za podzielenie się swoimi przeżyciami :) No własnie, jedno pokolenie ucieka z czegoś to drugie do tego powraca, ale mam wrażenie, że tutaj zachodzi ta relacja - szczęśliwego dzieciństwa wakacyjnego, z dala od szkoły, nauki i każde miejsce wakacyjne z bliskimi zbliża i tworzy piękne wspomnienia potem :)
Usuńbuziaki :D