To był tydzień! Normalnie skok na bandżi albo wspinaczka po stromej skale z lękiem wysokości i przestrzeni. Nigdy nikt nie namówi mnie na zabawy ekstremalne bo nie, bo mam za wiele różnych traum bo jestem zbyt rozsądna, bo nie mam zdrowia psychicznego ani fizycznego na tego typu ekscesy. Więc przyszło do mnie samo z mojej własnej głupoty. A tydzień zaczął się tak niewinnie... zatkane ucho. Zwykłe zatkane ucho ale dolegliwość tak dokuczliwa i sprawiająca ogromny dyskomfort w pracy, że nie mogąc pójść do lekarza w zeszłym tygodniu, przecierpiałam weekend i z poniedziałkowym porankiem zdecydowałam się na pójście. Miało to być króciutkie spotkanie niczym kurtuazyjne odwiedziny w przychodni, wykupienie stosownego leku i powrót do pracy. Spóźnienie się lekarski oceniam jako pierwszy sygnał, że z moich planów nici a to co się miało wydarzyć nie tylko dalece różni się od moich przypuszczeń ale nawet nie jestem w stanie sobie wyobrazić co przyszykował dla mnie los.
Czasami wydaje mi się, że dzieją się pewne rzeczy z naszym udziałem ale bez naszej wiedzy a my jak te przysłowiowe barany na rzeź idziemy tknięci jakąś podświadomą myślą kierowaną przez coś albo przez kogoś w dobrym albo i niedobrym celu. A może to ktoś tam z góry nad nami czuwa i w taki dziwny sposób, ale najprostszy dla niego do wykonania, próbuje nam pomóc i oszczędzić zmartwień? Poniedziałek jeszcze minął spokojnie, z dużą dozą wątpliwości dostosowałam się do wytycznych leczenia czując, że nic nie pomogą, ale przecież lekarz wie lepiej. Ale skoro leki miały zadziałać po dwóch dniach więc postanowiłam dać temu szansę i jak najbardziej dostosowałam się. Wtorek też ogólnie zaczął się dobrze i prawie minął bez zakłóceń, dzięki czemu nawet zajęłam się szyciem zasłonki w motyw ziołowy. Tak tak, to było we wtorek. We wtorek wieczorem mąż wrócił z wieczornego obrządku zwierząt z
informacją, że Melka urodziła dwie kózki. Szczęka nam opadła, ponieważ byliśmy na bank pewni, że nie jest w ciąży, bo tak na odległość trzymała Kacpra, że to absolutnie wykluczone. Poleciałam sprawdzić czy aby mąż nie ma zwidów a Melci coś jest i pobekuje nie swoim głosem... już przy drzwiach dał się słyszeć charakterystyczny bek maluchów. Ogólnie wszystko było ok, Melka sobie poradziła. Dorzuciłam jej więcej siana i słomy, dałam wodę z cukrem, zabezpieczyłam dodatkowo szopę folią. Nikt z nas nie spojrzał na termometr ani nie sprawdził pogody w nocy i nad ranem. Z założenia przyjęliśmy, że Melka ogrzeje maluchy swoim ciałem, kiedy będą sobie spały wtulone w nią. Rano było jeszcze ok, spały sobie smacznie, wtulone jedno w drugie, tak samo jak poprzednie dzieci Melki. Kiedy zajrzałam do nich niespełna dwie godziny później widok przedstawiał się drastycznie inaczej, był po prostu przerażający. Złapałam pod pazuchę jedno a potem drugie i zabrałam do domu, do pudełka...
I zaczęła się dla nas laików jazda... na oklep, bez trzymanki z zakrytymi oczami czy bez zabezpieczeń na torze śmierci...tylko nie dla nas a dla koźlątek. Wytrawny koźlarz stwierdzi, że jesteśmy głupcami zapominając o niskiej temperaturze, ktoś inny, po wielu przeróżnych przejściach, że to nie koniec świata i tak się zdarza. I mają rację, dla nas to był i jest nadal szokiem. Uruchomiłam wszystkie znane mi kontakty. W efekcie koźlęta wylądowały w pudełku ze słoma z butelkami plastikowymi z gorącą wodą ale niewrzącą, jako zamiennik koca z podgrzewaczem, zakryte szmatami i siedzące w najcieplejszym miejscu salonu. Mniejszą i w gorszym stanie starałam się masować, nacierałam wcześniej spirytusem ale bez powodzenia, coś było z nią nie tak. W ogóle nie ruszała nogami jakby nie miała w nich czucia. Po godzinie albo dwóch podjęliśmy próbę nakarmienia ich mlekiem Melci w butelce z prostym, zwykłym smoczkiem i tak jak białe podjęło próbę i coś tam spróbowało złapać tak to mniejsze nic. Ruszało jedynie głową, pobekiwało ale nie wykonywało żadnych innych ruchów. Z obawy przed ich smutnym losem nadałam im imiona aby nie odeszły bezimienne. Biała, większa dostała imię Lucia a mniejsza Luna, od nazwy miesiąca w którym się urodziły.
Pomimo wszelkich podjętych prób, odeszła Luna na moich kolanach, do końca ogrzewana kocem. Analizując wszystko co wydarzyło się wcześniej wydaje mi się, że Melka ją przygniotła bo nawet jak ją znalazłam to tak dziwnie leżała na słomie. Mam do siebie wielki żal, że nie zabrałam ich od razu, że nie pamiętałam, że trzeba zabierać, kiedy jest tak zimno. Zaufałam szopie, sianu, konstrukcji i Bóg jeden wie czemu jeszcze i nie zaopiekowałam się nimi. Rozpoczęła się walka o drugie. Żeby chociaż to drugie przeżyło. W środę o 21.00 całkiem dobrze wybomblowała mleko z butli. Z pudełkiem zabrałam ją ze sobą do sypialni i śpiąc delikatnie wyczekiwałam jakiegokolwiek gestu z jej strony aby nakarmić. Co się poruszyła to ja po butelkę wcześniej podgrzaną(ok. 35 stopni C) i do pyszczka a tu nic. Co próbuję karmić to ona nie. Obkuta w teorię z netu powinna jeść co 3 godziny. Sen nocny to raczej było dla mnie drzemanie. Zjadła koło 7 rano. Dopiero potem korygując wiadomości dowiedziałam się, że siara jest na tyle wydajna, że kozie wystarcza tak mniej więcej na 5-6 godzin. Ucieszyłam się, że będę mogła spokojnie spać jak dam jeść przed pójściem spać. Poranną czarną smużkę z porodu wzięłam jako normalną i zdrową kupkę i byłam jak najlepszych myśli, a przynajmniej lepszych niż dzień wcześniej. Poradzono mi abym chociaż na chwilę zaniosła Lucię do Melki. Radość Melki nie znała granic nawet nie przypuszczałam, że koza może się tak cieszyć. Natychmiast zaczęła ją myć pod ogonkiem i gdzie tylko sięgnął jej język. Kiedy Melka spojrzała na mnie jakoś tak dziwnie, jakby z oburzeniem, że nie umiem wylizać koźlątka i przynoszę brudne, to zrobiło mi się dziwnie. Najgorszy moment był, kiedy przystawiła do mnie głowę, zaglądając mi głęboko w oczy. Wiedziałam, że pyta albo czeka na drugie. Wiem, że zbyt emocjonalnie podchodzę do tego wszystkiego. Nie jestem wegetarianką a rozczulam się nad dzieckiem Melki, ale właśnie ... może dlatego, że jest to jej dziecko? Prawdopodobnie kwestia wychowania w miejskim środowisku, które jest drastycznie oderwane od naturalnych rzeczy, od wiedzy i bliskości z naturalnym pozyskiwaniem mięsa, które my mieszczuchy po prostu kupujemy w sklepie i tylko ich nazwa łączy ten produkt z żywym zwierzęciem.
Jedyne albo aż jedno zdjęcie z Luną |
I zaczęła się dla nas laików jazda... na oklep, bez trzymanki z zakrytymi oczami czy bez zabezpieczeń na torze śmierci...tylko nie dla nas a dla koźlątek. Wytrawny koźlarz stwierdzi, że jesteśmy głupcami zapominając o niskiej temperaturze, ktoś inny, po wielu przeróżnych przejściach, że to nie koniec świata i tak się zdarza. I mają rację, dla nas to był i jest nadal szokiem. Uruchomiłam wszystkie znane mi kontakty. W efekcie koźlęta wylądowały w pudełku ze słoma z butelkami plastikowymi z gorącą wodą ale niewrzącą, jako zamiennik koca z podgrzewaczem, zakryte szmatami i siedzące w najcieplejszym miejscu salonu. Mniejszą i w gorszym stanie starałam się masować, nacierałam wcześniej spirytusem ale bez powodzenia, coś było z nią nie tak. W ogóle nie ruszała nogami jakby nie miała w nich czucia. Po godzinie albo dwóch podjęliśmy próbę nakarmienia ich mlekiem Melci w butelce z prostym, zwykłym smoczkiem i tak jak białe podjęło próbę i coś tam spróbowało złapać tak to mniejsze nic. Ruszało jedynie głową, pobekiwało ale nie wykonywało żadnych innych ruchów. Z obawy przed ich smutnym losem nadałam im imiona aby nie odeszły bezimienne. Biała, większa dostała imię Lucia a mniejsza Luna, od nazwy miesiąca w którym się urodziły.
Pomimo wszelkich podjętych prób, odeszła Luna na moich kolanach, do końca ogrzewana kocem. Analizując wszystko co wydarzyło się wcześniej wydaje mi się, że Melka ją przygniotła bo nawet jak ją znalazłam to tak dziwnie leżała na słomie. Mam do siebie wielki żal, że nie zabrałam ich od razu, że nie pamiętałam, że trzeba zabierać, kiedy jest tak zimno. Zaufałam szopie, sianu, konstrukcji i Bóg jeden wie czemu jeszcze i nie zaopiekowałam się nimi. Rozpoczęła się walka o drugie. Żeby chociaż to drugie przeżyło. W środę o 21.00 całkiem dobrze wybomblowała mleko z butli. Z pudełkiem zabrałam ją ze sobą do sypialni i śpiąc delikatnie wyczekiwałam jakiegokolwiek gestu z jej strony aby nakarmić. Co się poruszyła to ja po butelkę wcześniej podgrzaną(ok. 35 stopni C) i do pyszczka a tu nic. Co próbuję karmić to ona nie. Obkuta w teorię z netu powinna jeść co 3 godziny. Sen nocny to raczej było dla mnie drzemanie. Zjadła koło 7 rano. Dopiero potem korygując wiadomości dowiedziałam się, że siara jest na tyle wydajna, że kozie wystarcza tak mniej więcej na 5-6 godzin. Ucieszyłam się, że będę mogła spokojnie spać jak dam jeść przed pójściem spać. Poranną czarną smużkę z porodu wzięłam jako normalną i zdrową kupkę i byłam jak najlepszych myśli, a przynajmniej lepszych niż dzień wcześniej. Poradzono mi abym chociaż na chwilę zaniosła Lucię do Melki. Radość Melki nie znała granic nawet nie przypuszczałam, że koza może się tak cieszyć. Natychmiast zaczęła ją myć pod ogonkiem i gdzie tylko sięgnął jej język. Kiedy Melka spojrzała na mnie jakoś tak dziwnie, jakby z oburzeniem, że nie umiem wylizać koźlątka i przynoszę brudne, to zrobiło mi się dziwnie. Najgorszy moment był, kiedy przystawiła do mnie głowę, zaglądając mi głęboko w oczy. Wiedziałam, że pyta albo czeka na drugie. Wiem, że zbyt emocjonalnie podchodzę do tego wszystkiego. Nie jestem wegetarianką a rozczulam się nad dzieckiem Melki, ale właśnie ... może dlatego, że jest to jej dziecko? Prawdopodobnie kwestia wychowania w miejskim środowisku, które jest drastycznie oderwane od naturalnych rzeczy, od wiedzy i bliskości z naturalnym pozyskiwaniem mięsa, które my mieszczuchy po prostu kupujemy w sklepie i tylko ich nazwa łączy ten produkt z żywym zwierzęciem.
Melcia powróciła do opieki nad Lucią, myła ją tak zamaszyście, że ta aż musiała klękać na przednich łapach aby dać opór tej higienie. Ja do koźlątka podchodziłam jak do jajka a Melka szuru buru jakby robiła wielką kąpiel. To był dobry pomysł, bo na pewno ślina Melki odkaziła to i owo. Po meczały do siebie. Wizyta była krótka, bo zimno dla takiego malca i zaraz zawinęłam w koc i zabrałam z powrotem do domu. Melka nie oponowała. Do pudełka znów ciepła woda w butelce i pod materiał aby się zagrzała. Ta da dam... również w czwartek przywlokło się mega żółte rozwolnienie. O litości!!! Za telefon do naszej telefonicznej duszyczki. Podać lakcid rozcieńczony, 3-4 razy dziennie. Padła propozycja jechania do weta i podania antybiotyku bo może to zapalenie płuc, ale telefonicznie weterynarz potwierdził podawanie lakcidu i na razie tyle, nie chciał faszerować od razu antybiotykiem, można jeszcze węgiel w kroplach dla niemowląt, ale zostało to zweryfikowane przez hodowczynię, że niewiele pomaga węgiel, lepszy lakcid. Rozwolnienie się zmniejszyło już po podaniu 2 porcji na dużej łyżce, zdecydowanie łatwiej wchodzi i nie rozlewa się po bokach. Karmi się kozę lekko podnosząc jej głowę bo ma fizjologicznie wkomponowany jakiś rowek w gardziołku, który ułatwia wpływanie dalej płynu. Potem masuje się pod brzuszkiem i zadek. Rzeczywiście po takim masażu dość szybko robiła siusiu i
ogólnie machając ogonkiem sprawiała wrażenie bardzo zadowolonej. Kiedy zadziałał lakcid i kupka zrobiła się bardziej zwarta ale nadal żółta co jest kolorem właściwym przy piciu mleka, powrócił również apetyt. Pobudka o 1 w nocy, ale to nic. Kiedy kupka osiągnie konsystencję twarożku to można podawać profilaktycznie lakcid raz dziennie. Mąż oniemiał słuchając mojej rozmowy telefonicznej z naszym Duszkiem o twarożku, cieście naleśnikowym i jeszcze innych produktach, które miały nam pomóc w określeniu tak ważnej rzeczy jak konsystencja wiadomo czego. Piątek był wyjątkowym dniem dla Luci bo kiedy odwiedziła mamę, to przystawiliśmy ją do cyca i po krótkich nieudanych próbach ściągnęła półtora cyca a Melka o dziwo stała spokojnie, nie to co za pierwszym razem, kiedy trzeba było trzymać ją za głowę pomiędzy nogami w dziwnej pozie aby dała podejść maluchom. Lucia po raz pierwszy w swoim życiu ciągnęła cyca. I tak jak Melka ją myje tak Lucia zaczęła lizać mnie a nawet udało jej się polizać z zaskoczenia moją twarz. Wcześniej tego nie robiła, nauczyła się od mamy. Wprowadziliśmy również tabelkę z notatkami: o której, ile, czego zjadła aby nie potrzebnie nie obciążać głowy, a tak spojrzeliśmy w notatki i wszystko było wiadomo, ile dostała lakcidu, kiedy ostatni raz piła mleko itd. Lucia pomiędzy posiłkami życzy sobie napić się i dostaje wodę albo sikacza herbatkowego z rumianku albo taką zwykłą. W sobotę na dłużej pospacerowała po salonie aby wzmacniać mięśnie nóg, dobrze, że mamy gumoleum bo chyba z emocji posikiwało jej się. Mop załatwił sprawę. W sobotę było tak bardzo zimno, że nie poszła odwiedzić mamy, za to od samego rana w niedzielę jest piękne słońce więc powinno się udać.
ogólnie machając ogonkiem sprawiała wrażenie bardzo zadowolonej. Kiedy zadziałał lakcid i kupka zrobiła się bardziej zwarta ale nadal żółta co jest kolorem właściwym przy piciu mleka, powrócił również apetyt. Pobudka o 1 w nocy, ale to nic. Kiedy kupka osiągnie konsystencję twarożku to można podawać profilaktycznie lakcid raz dziennie. Mąż oniemiał słuchając mojej rozmowy telefonicznej z naszym Duszkiem o twarożku, cieście naleśnikowym i jeszcze innych produktach, które miały nam pomóc w określeniu tak ważnej rzeczy jak konsystencja wiadomo czego. Piątek był wyjątkowym dniem dla Luci bo kiedy odwiedziła mamę, to przystawiliśmy ją do cyca i po krótkich nieudanych próbach ściągnęła półtora cyca a Melka o dziwo stała spokojnie, nie to co za pierwszym razem, kiedy trzeba było trzymać ją za głowę pomiędzy nogami w dziwnej pozie aby dała podejść maluchom. Lucia po raz pierwszy w swoim życiu ciągnęła cyca. I tak jak Melka ją myje tak Lucia zaczęła lizać mnie a nawet udało jej się polizać z zaskoczenia moją twarz. Wcześniej tego nie robiła, nauczyła się od mamy. Wprowadziliśmy również tabelkę z notatkami: o której, ile, czego zjadła aby nie potrzebnie nie obciążać głowy, a tak spojrzeliśmy w notatki i wszystko było wiadomo, ile dostała lakcidu, kiedy ostatni raz piła mleko itd. Lucia pomiędzy posiłkami życzy sobie napić się i dostaje wodę albo sikacza herbatkowego z rumianku albo taką zwykłą. W sobotę na dłużej pospacerowała po salonie aby wzmacniać mięśnie nóg, dobrze, że mamy gumoleum bo chyba z emocji posikiwało jej się. Mop załatwił sprawę. W sobotę było tak bardzo zimno, że nie poszła odwiedzić mamy, za to od samego rana w niedzielę jest piękne słońce więc powinno się udać.
Niepokoi mnie ilość wypijanego mleka, według informacji powinna się bardziej najadać. Czyżby Melka miała za słaby pokarm? Co do ucha to w piątek musiałam raz jeszcze pójść do lekarza po antybiotyk bo to wcześniejsze wcale nie pomogło.
Napisałam ten post z myślą o takich osobach jak my. O osobach, którym wydaje się, że zgłębiły temat, że mają warunki na hodowlę danego gatunku, że mimo chęci, starań to tak naprawdę porywają się z motyką na słońce i w efekcie żonglują życiem niewinnych istot. Ja wiem, że takie rzeczy zdarzają się w zawodowych hodowlach, ale w naszym przypadku to zwykła głupota. Starałam się napisać jak najdokładniej, szczególnie dla tych osób, które nie mają kontaktu z prawdziwym koźlarzem i nie uzyskają porady na czas. Nie wiem jak się potoczą dalsze losy Luci. Wiem jedno, że gdybym nie miała zwolnienia lekarskiego i możliwości bycia w domu, nie udałoby się nam, a tak we dwoje wsparliśmy się, podzieliliśmy się na zadania i jakoś się udało. Lucia przyzwyczaiła się do domowych rytuałów, do kocyka, którego przecież nie weźmie z powrotem do domu. Kocyk, materiał miał być zamiennikiem przytulności i mam nadzieję, że kontakt z mamą zetrze potrzebę jego posiadania. Osobiście boję się oddać ją Melci, bo jeśli to rzeczywiście prawda, że przygniotła Lunę, to czy to nie zdarzy się raz jeszcze? Jestem pełna obaw, bo ogrom trudu i stresu włożyliśmy w ratowanie tej ostatniej.
Do pudełka na dno trzeba włożyć worek foliowy, albo jakieś gumoleum jak jest, bo taka mała kózka bardzo dużo robi siusiu i raz dwa pudełko jest przesiąknięte. Siano trzeba co jakiś czas wymieniać i wtedy też można wymienić torbę foliową.
Napisałam ten post z myślą o takich osobach jak my. O osobach, którym wydaje się, że zgłębiły temat, że mają warunki na hodowlę danego gatunku, że mimo chęci, starań to tak naprawdę porywają się z motyką na słońce i w efekcie żonglują życiem niewinnych istot. Ja wiem, że takie rzeczy zdarzają się w zawodowych hodowlach, ale w naszym przypadku to zwykła głupota. Starałam się napisać jak najdokładniej, szczególnie dla tych osób, które nie mają kontaktu z prawdziwym koźlarzem i nie uzyskają porady na czas. Nie wiem jak się potoczą dalsze losy Luci. Wiem jedno, że gdybym nie miała zwolnienia lekarskiego i możliwości bycia w domu, nie udałoby się nam, a tak we dwoje wsparliśmy się, podzieliliśmy się na zadania i jakoś się udało. Lucia przyzwyczaiła się do domowych rytuałów, do kocyka, którego przecież nie weźmie z powrotem do domu. Kocyk, materiał miał być zamiennikiem przytulności i mam nadzieję, że kontakt z mamą zetrze potrzebę jego posiadania. Osobiście boję się oddać ją Melci, bo jeśli to rzeczywiście prawda, że przygniotła Lunę, to czy to nie zdarzy się raz jeszcze? Jestem pełna obaw, bo ogrom trudu i stresu włożyliśmy w ratowanie tej ostatniej.
Do pudełka na dno trzeba włożyć worek foliowy, albo jakieś gumoleum jak jest, bo taka mała kózka bardzo dużo robi siusiu i raz dwa pudełko jest przesiąknięte. Siano trzeba co jakiś czas wymieniać i wtedy też można wymienić torbę foliową.
Zostawiam pozdrowienia dla wszystkich odwiedzających mój blog :)
Śliczna. Dałaś radę :-) kozki mają najwspanialszą opiekę pod słońcem... I zdrowka życzę, też po przeziębieniu ucho mi zatkalo a dzisiaj drugie... Jutro lekarz nie ma co. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńNo niezupełnie :/
UsuńAgatko, poradziliście sobie doskonale !! Jestem pewna że przy tak troskliwej opiece mała Lucia wyrośnie na zdrową kozę !
OdpowiedzUsuńJeśli mogę coś poradzić to warto kupić w aptece podkłady wchłaniające 60x60 lub 60x90. To dobry pomysł gdy w domu jest sikający zwierzak !
Pozdrawiam serdecznie i życzę zdrowia Tobie i Luci !
Dzięki :)
UsuńDaliście radę na ile to było możliwe. Podziwiam
OdpowiedzUsuńI zdrowiej..
A kózka śliczna
I chyba tak musimy do tego podchodzić i pogodzić się ze śmiercią drugiej kózki...
UsuńAgatko podziwiam Waszą determinację w walce o życie malutkiej, ślicznej kózki. Tylko dobrzy i wrażliwi ludzie wykazują się tak troskliwą opieką. Trzymam kciuki za Lucię i życzę zdrówka. Pozdrawiam:):):)
OdpowiedzUsuńjak tu nie ratować?? Jak mogłabym spojrzeć Melci w oczy??? Nie wiem... mam na sumieniu tą druga kózkę.
UsuńAle przygoda. Chociaż nerwów Wam nie zazdroszczę. Oby Lucia się zdrowo chowała. Pozdrawiam cieplutko
OdpowiedzUsuńDziękuję :)
UsuńIle wrażeń... Macie wrażliwe i dobre serduszka. Oby Lucia się zdrowo chowała. Widzę, że jeszcze ma stróża - kotka, z jakim zaciekawieniem na nią spogląda, aż miło popatrzeć. U mnie też problem z uchem i zatokami, nowy tydzień powitam w przychodni. Życzę dużo zdrówka.
OdpowiedzUsuńA witam i dziękuję, ale ten ,,stróż" udrapał Lucie w ucho :] chyba mu się konkurencja do uwagi nie podoba :P
UsuńWalka o życie maleńkiego stworzenia nie jest łatwa i lekka. Ale zawsze warto próbować. Sądzę że Luna (Boże jaki ja mam sentyment do tego imienia) mogła mieć albo uszkodzony układ nerwowy albo słabo wykształcony i dla tego nie ruszała nóżkami. No ale ja nie jestem wetem, tak tylko podejrzewam. Podziwiam Cię za walkę i za oddanie sprawie. Ja tak kilka lat temu walczyłam o nornicę - przegrałam po tygodniu, ale nie żałuję, żadnej zarwanej nocy. Życzę kózkom zdrowia i Tobie tez.
OdpowiedzUsuńGratuluję ! Kózka jest śliczna :) Na pewno wyrośnie na zdrową i śliną.
OdpowiedzUsuńŻyczę wam zdrówka i oczywiście Lunie !
Pozdrawiam ciepło:))
O kurcze ale się u Was działo ...
OdpowiedzUsuńSuper sobie poradziliście i uratowaliście jedną kózkę. Mama jest Wam na pewno wdzięczna :).
Koniecznie daj znać jak Luna podrośnie co z jej kocykiem :).
Dużo zdrówka dla Ciebie i brawo dla Was :).
Agatko, trudne chwile za Wami, ale świetnie sobie poradziliście. Trzymam kciuki za Lucię, żeby zdrowo się chowała i pięknie rosła.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam ciepło, Agness <3
Piękna kózka,dobrze że udało Wam się ją uratować, szkoda,że Melcia nie urodziła wiosną,mielibysvie spokojniejszą głowę
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :)
Witam , rozumiem Cię co przeżyłaś, nie obwiniaj się, zrobiłaś co mogłaś, Lucia jest piękna, i jak trochę nabierze wigoru, da sobie radę przy Melci, tak więc bez obaw , tylko ta temperatura minusowa , ale ma się zmienić na +. Jesteś cudownym człowiekiem, wyrozumiały, kochającym i taka bądź. U mnie wykoty w drugiej połowie kwietnia, a młode dopiero dopuszczę w kwietniu, tak więc następny wykot we wrześniu. Pozdrawiam Cię i życzę radości , zdrowia Tobie i całemu Twojemu otoczeniu. Podsyłam Ci dobre fluidy ...
OdpowiedzUsuńCzasem mimo najszczerszych chęci nie można nic poradzić. To przykre co się stało ale na szczęście Lucia ma się dobrze, to urocze stworzonko.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam Cię Agatko bardzo ciepło.
Podziwiam Wasze ogromne zaangażowanie w uratowanie Luci. Niedługo ocieplenie, będzie lepiej :)
OdpowiedzUsuńTeraz już tylko będzie lepiej.Niech rośnie zdrowo.
OdpowiedzUsuńŻycie ciągle nas zaskakuje!
OdpowiedzUsuńCo za przygoda...a to maleństwo jest sliczne:)
OdpowiedzUsuńwow your Goat is so cute dear,i like your advised,keep posting..
OdpowiedzUsuńhttps://clicknorder.pk online shopping in pakistan
u nas z kotami było podobnie, przy kozach na pewno więcej pracy ....
OdpowiedzUsuńA to ci historia. Jesteś dzielna Agatko. Te zwierzaki to mają szczęście, że trafiły do Ciebie :-)
OdpowiedzUsuńPrzypomniało mi się jak hodowałam myszki i malutkie karmiliśmy strzykawką jak im mama zginęła. Pożyły parę dni tylko. Smutne
Jak widać wszystko się dzieje po coś. Tak jak Twoje chore ucho, żebyś mogła uratować drugą kózkę. Gdyby nie to, być może obie nie miałyby szans...
OdpowiedzUsuńPięknie opisane Wasze przygody z kózkami. Nie wiem czy prawdziwy koźlarz byłby tak przejęty ratowaniem kózek. W życiu jest różnie. Mam nadzieje, że Lucia wyrośnie na dorodną kozę. Pozdrawiam Agatko!
OdpowiedzUsuńOjej jakie przeżycia:)
OdpowiedzUsuńJestem pełna podziwu, naprawdę:-)
OdpowiedzUsuńTeż przeżywam niepokoje z powodu zwierząt, ale nie wiem, czy podołałabym takim sprawom, jak narodziny, śmierć zwierzątka; moja znajomość kóz ogranicza się do wydojenia u sąsiadów, lub wypuszczenia na pastwisko; nawiasem mówiąc, kroi mi się znowu dyżur u kóz końcem kwietnia, ale w końcu do kogo pójdą moi młodzi sąsiedzi:-) pozdrawiam serdecznie.
Bardzo dziękuję za tyle ciepłych, krzepiących i miłych słów. Jest to dla nas nielada przeżycie i ogromne doświadczenie.Ciągle z czymś nowym się borykamy ale mam nadzieję, że wszystko zakończy się ogólnie dobrze.
OdpowiedzUsuńAgatko, jestem pełna podziwu. Jesteś wyjątkową osobą. Wychowana w wielkim mieście nie wpadłaś w panikę, chociaż Twoje serce pewnie się trzęsło z obawy o utratę tych maleńkich stworzeń.Jedno utraciłaś ale mam nadzieję, że to drugie wyrośnie na piękne zwierzę.
OdpowiedzUsuńSerdecznie pozdrawiam:)
Agatko-poradziliście sobie,czasem nie wszystko idzie po naszej myśli i czasem trudno przewidzieć co się wydarzy.A kózka cudna.
OdpowiedzUsuń