środa, 10 czerwca 2015

Kociakowo - smutna czerwcowa rocznica

Życie składa się z radosnych i smutnych zdarzeń. Jedno bez drugiego nie mogłoby istnieć, chociaż ja wciąż uważam, że świat mógłby składać się tylko z tych dobrych, szczęśliwych rzeczy. Wtedy świat byłby chyba idealny. Kiedy się nad tym zastanawiam widzę dużo sensu w istnienie ,,nieba", w istnienie nieskończonego dobra, czasami mam wrażenie, że nawet umiałabym go sobie wyobrazić... po prostu świat bez zła. Ale nie o tym chcę pisać. Tak do końca nie jestem pewna genezy powstania blogu i jego celu, ale kiedy tak sobie piszę o tym i o tamtym, poczułam gdzieś w głębi siebie, że nie może zabraknąć tej historii...


Mam do niej ogromny sentyment, bo pochodzi z miejsca, gdzie w dzieciństwie spędzałam wakacje i byłam bardzo szczęśliwa. Z tego okresu znam jej przodków, łownych kotów i fantastyczną ,,Starą kocicę" tak o niej mówiliśmy. Była bardzo mądrą kotką. Nasza też odziedziczyła łagodne usposobienie i łowność, która stała się jej zgubą. Już wcześniej pisałam o początkach naszej kociej przygody jak opiekowała się zastanymi tutaj rówieśnikami i uczyła ich kociego życia. Ona cierpliwie bawiła się z moim najmłodszym synkiem, poruszając tylko ogonem w charakterystyczny sposób, akcentując swoje niezadowolenie. Czasami musiała interweniować ale najczęściej radziła sobie sama, odchodząc, czy proponując inną zabawę, jak na przykład w chowanego. Nigdy go nie zadrapała, nie ugryzła. Towarzyszyła mu przy jego zabawie, przy budowlach z klocków.
Czasami zaglądała jak spał i kładła się koło niego. Zimy, koty spędzały z nami w domu. 
Wiosną tak jak i mnie udzielała się już tęsknota za ciepłem i coraz częściej wychodziła na dwór, korzystając z pierwszych promieni słońca. Towarzyszyła mi każdego dnia. Uwielbiałam się z nią bawić, głaskać. Miałam nadzieję, że spędzimy razem wiele, wiele pięknych lat.  Była ze mną podczas moich prac ogrodowych, towarzyszyła mężowi przy jego pracach podwórzowych a my towarzyszyliśmy jej przy opiece nad kociakami, które rok rocznie miała wiosną. Rodziły się najczęściej czarno-białe. Wypatrywać już zaczęłam tygryskowatych, takich jak ona, ale nie doczekałam się.
Pewnej wiosny będąc w ciąży, została trafiona ze śrutu i przywlokła się do domu aby się z nami pożegnać i odejść w miejscu, w którym myślę, że była szczęśliwa. Polowała zawsze na pobliskich nieużytkach, niedaleko naszej działki.  Ale w sąsiedztwie byli gołębiarze, mimo upływu czasu nadal nie cierpię gołębiarzy. Nie zapomnę tego poranka, kiedy wręcz przywlokła się i upadła u moich stóp. Nie wiedziałam co się dzieje. Myślałam, że się struła albo coś. Miałyśmy zaledwie chwilę na pożegnanie, na przytulenie się. Odeszła tak samo spokojnie i cicho jak żyła. Do dnia dzisiejszego nie umiem sobie poradzić z jej stratą. W dniu jej śmierci kupiłam pewien krzew o krwistych kwiatach, który właśnie w tym czasie miał kwitnienie, tak krwistych jak jej krew na moich dłoniach. Moje zachowanie na tę chwilę było nielogiczne, bo chciałam krzew, który będzie rok rocznie
zakwitał na kolejne rocznice śmierci a zarazem niewiele się o nim dowiedziałam, tyle tylko, że jest mało kłopotliwy i powinien sobie dać radę w każdej glebie. Posadziłam go w kącie działki, aby widać go było z progu tylnych drzwi, w których lubiłam siadać a koło mnie siadała Ona. Okazało się, że tym krzewem jest krzewuszka. Każdego roku kwitnie pięknie, od razu się zaadoptowała i nie było z nią najmniejszego problemu. Przypadek? Może, ja myślę, że po prostu takie zostało jej nadanie przeznaczenie, a może podlana moimi łzami płynącymi z głębi serca i duszy ulepszyło glebę. Owa krzewuszka zapoczątkowała moją ich hodowlę, bo nagle zaczęły się przyjmować.  Kiedy kwitnie ta, siadam na progu i patrząc na nią mam wrażenie jakby moja kotka przychodziła do mnie. Czasami muskam gałęzie. Właśnie rozpoczęła swoje kwitnie... to znak, że to mija kolejna rocznica straty kogoś mi bardzo bliskiego. Ale krzew ten jest również symbolem wszystkich nagłych i niepotrzebnych strat życia. Nigdy wcześniej przed przeprowadzeniem się tutaj nie widziałam tylu śmierci. Wychowana w mieście i wiedząca, że skoro dbam o zwierzęta to są zdrowe i długo żyją. Przeprowadziłam się tutaj i jest to zupełnie inny świat dla mnie, świat niezrozumiały i zupełnie nielogiczny. 
Kwiaty są purpurowo czerwone


19 komentarzy:

  1. Pięknie napisałaś, bardzo się wzruszyłam. Krzewuszka jest piękna, inna nazwa to wajgela.Serdecznie pozdrawiam dobra duszko!

    OdpowiedzUsuń
  2. Przepiękna historia miłości człowieka i kota. Dobrze zrobiłaś sadząc krzew, czuję to instyntkownie. Niedawno straciliśmy psa, ukochanego i dokładnie wiem, o czym piszesz. Przytulam mocno

    OdpowiedzUsuń
  3. Szkoda kici. Wiem co czujesz. Ja tez pamiętam i wspominamciepło wszystkie, które odeszły...

    OdpowiedzUsuń
  4. Współczuję. Piękny wspomnieniowy post.Tak niedawno były u mnie 4 szczęśliwe koty a pozostał mi teraz tylko 1. Tylko jedna z tych kotów dożyła kilkunastu lat. te 2 to pewnie także z rąk gołębiarzy..

    OdpowiedzUsuń
  5. Bardzo wzruszająca historia opisana w piękny sposób.
    Pozdrawiam cieplutko :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Ściskam Cię mocnoutko, Agatku...Wiem, że takie chwile są ciężkie... Ludzie przywiązują się bardzo do zwierząt... Ja płakałam po Mimi strasznie, chociaż przecież ona wciąż żyje i ma się całkiem dobrze, bo ją ostatnio odwiedziłam...Ale mimo wszystko jakoś ją straciłam.
    Pamiętam jak jako dziecko płakałam za żółwiem, który bardzo cierpiał, gdyż dopadło go zapalenie płuc... Nie udało się go uratować...

    I chomik... tak krótko żyje takie stworzonko, to niesprawiedliwe...
    A teraz prawie płaczę po każdej roślince, która u mnie doznaje jakiegokolwiek uszczerbku... Niedawno zmarniał mi kompletnie jeden z moich ukochanych rododendronów....

    Ściskam mocno!

    OdpowiedzUsuń
  7. Wzruszyłam się czytając Twoją opowieść :(
    W moim ogrodzie mam krzewuszkę "krwistą" i bledszą, różową. Pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
  8. Wzruszająca historia o pięknej miłości. Mam łzy w oczach po przeczytaniu Twojej opowieści.
    Tak mi szkoda koteczki ...

    OdpowiedzUsuń
  9. Podobna do mojego nieżyjącego już kocurka.Ludzi nie zmienimy:(

    OdpowiedzUsuń
  10. Bardzo wszystkim dziękuję za słowa wsparcia, tym razem ja się bardzo wzruszyłam :))) Dziękuję :)

    OdpowiedzUsuń
  11. Ciekawią mnie kocie żywoty. Podczas ostatnich wakacji na letnisku dokarmiałam kotkę z małymi. Jeden był ślepy na jedno oko. Obserwowałam go w sposób szczególny. Był najbardziej rozbrykany z całej gromadki. Kiedy wyjeżdżałam miałam autentycznie łzy w oczach z troski o niego. Mam uczulenie i zabrać go nie mogłam. Ciekawi mnie jak dzisiaj wygląda jego los.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam nadzieję, że ma się dobrze, niepełnosprawne zwierzęta zadziwiająco dobrze sobie radzą, pewnie dzięki wrodzonemu instynktowi ich własny organizm nadrabia innymi bodźcami taką jednostkę... po części to samo dzieje się z organizmem ludzkim ale my z własnej woli wyciszamy wewnętrzny głos i pomoc organizmu. :/ Pozdrawiam :D

      Usuń
  12. Szkoda Twojego kotka. Niektórzy ludzie są bez serca. Ja też kiedyś musiałam pożegnać ulubioną kotkę. Zginęła pod kołami samochodu. Pochowałam ją pod czereśnią pod którą odpoczywam w przerwach prac ogrodowych. Minęło już 5 lat, a ja ciągle przypominam sobie jak siadywałyśmy tam obie. Pozdrawiam:):):)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W takich chwilach rzeczywiście czas staje w miejscu...

      Usuń
  13. Gołębiarze to zaraza! Też ich nie lubię, za ich szczególną głupotę. Biedna kicia i Wy. Zawsze gdy tracimy zwierzątko ukochane, bezbronne, wzrasta w nas niesamowita rozpacz. Przykro mi. Ja we wrześniu pożegnałam pieska,który był z nami 13 lat. To ogromne przeżycie, bardzo bolesne.
    P.s.Miałam też dziwną przygodę z gołębiarzami. Byłam na spacerze z psami na polach. Była to wczesna wiosna. Zobaczyłam w oddali ptaka, który podrywał się do lotu i nie mógł wzlecieć. Podeszłam bliżej i zobaczyłam, że przywiązany jest sznurkiem za łapkę, do kija wbitego w ziemię. Był to zwykły gołąb. Niewiele myśląc wzięłam go w ręce i rozwiązałam i wypuściłam. Na innym polu była podobna sytuacja. Opowiedziałam o tym sąsiadowi, a on z przerażeniem krzyknął abym umyła ręce, bo te gołębie były posmarowane mocną trucizną. Okazało się, że gołębiarze w ten sposób pozbywają się drapieżnych ptaków. Większej głupoty nie znam i jakie to niebezpieczne. Myślę, że te gołębie wróciły do gołębnika i przeraziły właściciela!
    Cieplutko pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam nadzieję, że gołębie powróciły do gospodarzy :) Ślę buziaki :D

      Usuń