Moja przygoda z kozami zaczęła się niewinnie a zarazem standardowo. Pojawiła się kózka dla celów towarzyskich czy po prostu jako rogaty przyjaciel bo pozwala na to działka i potem nagle tych rogatych przyjaciół przybywa. Zauważyłam, że to czego nam ludziom się jeszcze nie udało osiągnąć, kozom idzie doskonale, a mianowicie ,,klonowanie się". Niedawno nawet zwróciło mą uwagę pewne zdanie trafione na czyimś blogu ,,zaczęliśmy od trzech kóz teraz mamy siedem." Ja mam teraz trzy kozy i może dlatego to zdanie tak duże wywarło na mnie wrażenie. Jedna Melcia i jeden przyjaciel rodziny, kozia terapia dla dzieci i dla mnie wspaniała możliwość obcowania ze zwierzęciem moich dziecięcych fascynacji. Potem dla dobra kozy, pojawiły się jej dzieci. Ale my nie chcemy hodować kóz, nie chcemy doić i robić z nich serów, chociaż na pewno byłoby to fajne. Ciągnie mnie w kierunku serów na takie domowe potrzeby ale zajęta jestem pracą zawodową, która jest moją pasją i nie widzę tu miejsca na serowe działania. Tu nawet nie rozchodzi się o sam czas co brak odpowiednich budynków na większą ilość kóz, brak zasobów ludzkich jak i pieniężnych.
Ogromnie się cieszę z obcowania z nimi a ,,moja Melcia" jest po prostu moją Melcią, ale kozia sprawa zaczyna nam się wymykać spod rozsądnej kontroli i wspólnego życia. Mitem jest, że ,,kozy są mało wymagające, że nie wiele jedzą, tyle co poskubią a jedzą wszystko bo nie są wybredne".
Po pierwsze, koza to nie królik czy świnka morska i nie żywi się tylko trawą leżącą u jej stóp. O wiele chętniej sięga po gałązki drzew i soczystych krzewów, najbardziej smakują jej owocowe i oczywiście rabatowe kwiatki. Patrząc często jak wybrzydza podczas skubania to śmieję się, że gdybym zaprosiła na tydzień kozy z Afryki miałabym pięknie przeoraną wręcz działkę bez grama zielonego.
Dostęp do zielonego nie jest całoroczny, na potrzeby zimy trzeba zebrać siano. Oprócz siana potrzebna jest słoma jako wyściółka, słoma lepiej się sprawdza od siana, bo przelatuje przez nią kozi mocz i nie gnije, nie śmierdzi. Sprzątać trzeba dość często, my sprzątamy co 2 tygodnie z powodu małej szopki. Prócz zieleniny kozy jedzą ziarno, owoce, warzywa i wcale tego tak mało nie wychodzi. Wczoraj netowa koleżanka wręcz podzieliła się ze mną taką uwagą, że ,,koza je więcej od krowy a mniej mleka daje". Z racji tego, że koza chętnie obgryza i zjada to czego gospodarz sobie nie życzy, trzeba ją ograniczać. Jedną Melcię mogliśmy ograniczać srebrnym łańcuszkiem, kiedy pojawiły się maluchy już się nie dało. Powstała potrzeba wybudowania wybiegu, solidnej zapory którą ciągle te maluchy pokonują i udaje im się wyjść poza wybieg. Nie mam jakiś egzotycznych roślin a drzewa owocowe rosną w bezpiecznej odległości więc większego problemu nie ma, ale to akurat u mnie. Czekamy cierpliwie aż na tyle podrosną, że nie będą wstanie się przecisnąć. Kozy potrzebują swój metraż mieszkaniowy a z racji dość szybkiego osiągania dojrzałości płciowej separacji pod względem płci.
Kiedy Melcia urodziła to nie od razu koźlątka ją ssały i w efekcie zrobiło się zapalenie wymion. Dobrze, że byliśmy obkuci w teorię podczas ciąży Melci i mąż raz dwa skojarzył niepokojące zachowanie podczas przystawiania i samego wyglądu wymion. Potem dość przykre leczenie, samo leczenie jak leczenie ale wkładanie dzióbka tuby leku w strzyki (w wymiona). Ja jako płeć żeńska z przerażeniem na to patrzyłam, wiem, że różni się medycyna ludzka od zwierzęcej ale mimo wszystko zadziałała solidarność jajników. W dodatku reakcja Melci na początku terapii raczej potwierdziła moje podejrzenia, że to nic przyjemnego. Nie zapomnę jej bolesnego meczenia, nigdy w życiu, odkąd z nami mieszka nie słyszałam takich kozich odgłosów. Staraliśmy się być jak najdelikatniejsi, mąż z racji tuszy i siły podawał lek, Ja głaskałam, mówiłam pocieszałam i starałam się wesprzeć Melunię duchowo jak tylko mogłam. Pocieszające jest to, że lek podawało się przez 3 dni i już drugiego razu jakby Melcia lżej to przyjmowała. Jakby sama odczuwała poprawę. Obecnie smarujemy wymiona specjalną ziołową maścią po każdym dojeniu. Nie wiem czy je zbyt mało treściwie, czy może za krótko doimy, ale wychodzi nam tak z kubek... ile on może mieć... coś może koło 0.4 l, ale chyba mniej. W dodatku jest spore podejrzenie, że jeszcze maluchy podłączają się pod cyca, chociaż już je odgania. Zresztą od początku był problem z naturalnym karmieniem. Wieczorem, wracały do szopki i wtedy mąż ją trzymał i dopiero maluchy jak na komendę łapały cyce i mogły jeść. Sama z siebie nie była chętna, sporadycznie, jak się trafiło a ona zajęła się czymś innym, to udało się maluchom doskoczyć i złapać te 3-4 mocniejsze ciągnięcia. Chyba, że koziołki tak właśnie jedzą?
Obecnie stoimy przed dużym dylematem na temat dalszego losu Kacperka. Jako małe, słodkie koźlątko jest radością naszego podwórka ale patrząc na jego tatę zza siatki to ta dziecięca sielanka dość szybko się skończy... jeszcze tego roku. Wyrośnie na dużego kozła o pięknych, potężnych rogach i co dalej? Pomijając brak chęci z naszej strony na dalszą hodowlę to pokrewieństwo jest zbyt bliskie. Oddzielnie trzymać dla samego trzymania, karmić, oporządzać - można, tylko czy taki koziołek będzie łagodnego usposobienia? Można go zawsze wykastrować ograniczając go do zwierzęcia mięsnego, ale ciągle powraca kwestia jego postury i sensu trzymania tak dużego zwierzęcia dla samego patrzenia na niego. Przyznam się, że jestem przeciwniczką kastracji zdrowego, pełnowartościowego genetycznie bydła. Jest to dla mnie seksizm, cóż one są winne, że nie dają mleka? Zwierzęta powinny być dwupłciowe w zależności jaka jest potrzeba taką stają się płcią i po problemie. To wszystko są rozterki mieszczucha, ale one są częścią naszego życia, wbijają się w naszą codzienność i przysparzają nam trosk i bólu głowy. Nie ma w kozich poradnikach o emocjach, a może to tylko my jesteśmy tacy wrażliwi. W końcu to są dzieci mojej Melci, gdyby urodziła córeczki byłby mniejszy kłopot, prawie zerowy na obecną chwilę, a urodził się śliczny, piękny chłopczyk i co dalej? Patrzę na moje dzieci i tak się zastanawiam, gdyby mi przyszło decydować to którego bym miała oddać, nie wspominając o odebraniu życia? Zjedzenie odpada, nie umiałabym spojrzeć Melci w oczy po zjedzeniu jej dziecka, przez gardło by mi nie przeszło przełknięcie nawet kawałka. Nie umiem. Jestem babą z miasta i w tych sprawach bardzo ograniczona, wręcz porażająco upośledzona. Gdybym musiała, stanowiłby to jedyny pokarm to za pewne inaczej bym na to patrzyła, ale nie stanowi głównego źródła pokarmu. Koza w naszym życiu pojawiła się jedynie w formie hobby. A czas ucieka, kozy dojrzałość płciową osiągają mniej więcej na 3 miesiąc życia, mogą wcześniej... nie może być Kacperek razem z Dzwoneczkiem. Prowadzimy obecnie burze mózgów nad dalszym losem Kacperka.
Obecnie stoimy przed dużym dylematem na temat dalszego losu Kacperka. Jako małe, słodkie koźlątko jest radością naszego podwórka ale patrząc na jego tatę zza siatki to ta dziecięca sielanka dość szybko się skończy... jeszcze tego roku. Wyrośnie na dużego kozła o pięknych, potężnych rogach i co dalej? Pomijając brak chęci z naszej strony na dalszą hodowlę to pokrewieństwo jest zbyt bliskie. Oddzielnie trzymać dla samego trzymania, karmić, oporządzać - można, tylko czy taki koziołek będzie łagodnego usposobienia? Można go zawsze wykastrować ograniczając go do zwierzęcia mięsnego, ale ciągle powraca kwestia jego postury i sensu trzymania tak dużego zwierzęcia dla samego patrzenia na niego. Przyznam się, że jestem przeciwniczką kastracji zdrowego, pełnowartościowego genetycznie bydła. Jest to dla mnie seksizm, cóż one są winne, że nie dają mleka? Zwierzęta powinny być dwupłciowe w zależności jaka jest potrzeba taką stają się płcią i po problemie. To wszystko są rozterki mieszczucha, ale one są częścią naszego życia, wbijają się w naszą codzienność i przysparzają nam trosk i bólu głowy. Nie ma w kozich poradnikach o emocjach, a może to tylko my jesteśmy tacy wrażliwi. W końcu to są dzieci mojej Melci, gdyby urodziła córeczki byłby mniejszy kłopot, prawie zerowy na obecną chwilę, a urodził się śliczny, piękny chłopczyk i co dalej? Patrzę na moje dzieci i tak się zastanawiam, gdyby mi przyszło decydować to którego bym miała oddać, nie wspominając o odebraniu życia? Zjedzenie odpada, nie umiałabym spojrzeć Melci w oczy po zjedzeniu jej dziecka, przez gardło by mi nie przeszło przełknięcie nawet kawałka. Nie umiem. Jestem babą z miasta i w tych sprawach bardzo ograniczona, wręcz porażająco upośledzona. Gdybym musiała, stanowiłby to jedyny pokarm to za pewne inaczej bym na to patrzyła, ale nie stanowi głównego źródła pokarmu. Koza w naszym życiu pojawiła się jedynie w formie hobby. A czas ucieka, kozy dojrzałość płciową osiągają mniej więcej na 3 miesiąc życia, mogą wcześniej... nie może być Kacperek razem z Dzwoneczkiem. Prowadzimy obecnie burze mózgów nad dalszym losem Kacperka.
Niestety tak to juz jest z tymi mieszczuchami hehe. Wychowałam się po 1945 roku na kozim mleku. babcia która pochodziła z gospodarstwa umiała doić. Koźlątka przeznaczało się po kilku tygodniach na mięso(przyszedł pod nieobecność nas dzieci znajomy rzeźnik).lepsze w smaku od najlepszej cielęcinki. A w latach kiedy sklepy mięsne pustkami świeciły nikt nie był taki uczuciowy wobec takiego drastycznego sposobu radzenia sobie z przychówkiem kozim i wszelkim innym zresztą także, po przecież każde zwierzę można polubić i ciężko się potem z tym pogodzić ze to wszystko takie brutalne jest . Ale to samo życie niestety.Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńNo właśnie... mieszczuch na wsi... Ale wiesz co? Ja siebie widzę na bezludnej wyspie... z dziećmi, bo bez nich to bym jadła cokolwiek, ale dla dzieci, rodziny to widzę siebie polującą czy nawet skubiącą jakiegoś ptaka... dorodnego, dorosłego kozła też bym pewnie na rożem wsadziłam nad ogniskiem :)))
UsuńNo to na co czekasz masz mięso za płotem hehe
UsuńNie jestem na bezludnej wyspie... :)))) Nie muszę zabijać aby przetrwać.
Usuńpowiem Ci, co mi pomogło.
OdpowiedzUsuńNiektóre rzeczy mogą wydać się Tobie lub komuś, kto będzie to czytał, śmieszne i głupie, ale trudno :)
Po pierwsze scena z Avatara, a właściwie kilka ich. Sceny w których zabijają tamtejsze zwierzęta, czy to w obronie, czy dla pożywienia. To było takie poruszające, kiedy mówili, widzę cię, przepraszam, dziękuję.
Po drugie jest taka wzmianka w "Biegnącej z wilkami" (Clarissa Pinkola Estes) o wilczycy, która widząc swoje młode ranne bądź słabe, po prostu je zabija, i jest to wyraz najwyższej troski.
Po trzecie miałam kiedyś spotkanie z mega człowiekiem. Historia życia jak z filmu - osierocony podczas wojny, wywieziony do domu dziecka w Niemczech, adoptowany przez niemiecką rodzinę. Zostaje żołnierzem, walczy w Kambodży i jeszcze w innych miejscach. Potem jeździ po świecie, mieszka z plemionami Rdzennych Amerykanów, ma braterstwo krwi z wodzem jakiegoś plemienia (nie pamiętam którego, bo szczęka mi opadała coraz niżej słuchając kolejnych wątków). Potem okazuje się, że ojciec jego żyje w Polsce, ma nową rodzinę, odnajduje go, ojciec nie bardzo chce go zaakceptować, ale jego żona - prosta kobieta ze wsi - mówi- przecież to skóra z ciebie zdjęta, to twój syn, twoja rodzina, nie możesz go odrzucić. W każdym razie, w rozmowie z tym człowiekiem padło, że nie jem mięsa, a on mi przytoczył taką historyjkę, kiedy jego córka pojechała wraz z nim do tegoż plemienia indiańskiego i oznajmiła, że jego wegetarianką i jeść ich bizona nie będzie. A wódz pyta: co ci ten bizon zrobił, że go tak nie lubisz?
cdn :)
Doszłam do wniosku, że śmierć jest częścią życia, niezależnie od tego, jaki stosunek ja mam do tego. Koniec końców to jest ciągle i ciągle to samo koło, które ten sam cykl toczy od wieków, życie która zaczyna się w jednym miejscu, w tym samym miejscu się zakończy i da początek nowemu życiu. Ludy, które żyją w prawdziwej harmonii z Ziemią, szanują śmierć tak samo jak życie, nie dopisują całego emocjonalnego konceptu wokół, nie boją się jej tak, jak nasze społeczeństwo. W sumie nie chcę tu dopisywać żadnej filozofii, nie o to mi chodzi. Mam tylko nadzieję, że może znajdziesz w tych słowach (a potem w głębi samej siebie) po prostu ukojenie i wyjście z rozterek. Tak jak pisałam u siebie - z dwojga złego wolę, żeby dzieci moich przyjaciół zjadły dobre mięso, zdrowe i zabite w humanitarny sposób, a nie nafaszerowane antybiotykami i stresem ochłapy z Kauflandu.
UsuńWcześniej pisałaś o kurkach, które zabił Wam lis. Ja w zeszłym roku miałam wychuchane 21 kurczaczków, które kwoczka wysiedziała w naszym kurniku. Wyobraź sobie, jaki to był dramat, kiedy kotka sąsiadki dzień po dniu porywała mi maluchy, aż zostało ich 8... Byłam taka wściekła i smutna i żal mi było ich i całej pracy, którą włożyłam w to przedsięwzięcie (kurki kluły się w różnym czasie i do wyklucia ostatniej tury jaj pisklaki mieszkały w domu na zapiecku, w :) staniku nosiłam te małe które nie nadążały za stadkiem lub były wymarznięte, albo te, które po jakiś tam małych urazach np kulały). Później zobaczyłam, że kotka ma młode, a moje pisklaki to było najłatwiejsze i najzdrowsze dla nich danie... Byłam rozgoryczona, a to w opinii kota (i kury chyba też) była "tylko" śmierć, wpisana w życie.
Nie wiem, czy Ci pomogłam, agatek, widzę że jesteś bardzo wrażliwa, to piękne ale w dzisiejszym świecie też bywa takie niewygodne... :( bardzo Cię rozumiem.
Mam nadzieję, że znajdziesz w sobie spokój. Przyroda, którą tak kochasz, nie będzie na Ciebie "zła" czy "obrażona", jeśli postanowisz przeznaczyć koziołka na mięso :)
Jeśli osadzisz się twardo na ziemi, poślesz wgłąb swoje korzenie, możesz zobaczyć wszystko w zupełnie innym świetle. Tylko trzeba przestać się bać pewnych aspektów życia.
Przepraszam, jeszcze nie doczytałam Twojego bloga, nie wiem, czy masz dzieci. Ale tak sobie myślę. Okej, dziecko nie zabije zwierzęcia, wiadomo, dlatego ja skłaniałabym się do twierdzenia, że w gruncie rzeczy nie ma w nas tego myśliwego. Ale jeśli dziecku powiesz, że ktoś umarł ( i sama nie zasugerujesz żadnych emocji czy reakcji), to reakcja będzie neutralna. Naturalna. Może chwila zastanowienia, by zrozumieć, a potem - dziecko puszcza i idzie się bawić, nie ma rozterek i dylematów.
Rozpisałam się, przepraszam. Oczywiście możesz się nie zgodzić :) ktoś może powiedzieć, że jestem brutalna, albo nie mam zupełnie racji. I okej :) ale ja w tym znalazłam spokój i to mi wystarcza na teraz.
Przytulam Cię i pozdrawiam. Dobrej niedzieli.
ps zdjęcia super i kózki naprawdę śliczne się udały :)
Usuńps 2 mimo wszystko masz szczęście, bo u znajomych na 19 sztuk młodych była tylko 1 samiczka :)
ps3 :) ale gapa ze mnie, przecież napisałaś, że masz dzieci :) muszę nadrobić poprzednie wpisy :)
Usuńmamalinka- ale z Ciebie madra kobitka. Czytałam Cię z podziwem i myślę podobnie.Pewnie narażę się na falę krytyki, ale tak to już w naturze jest, że jedni zjadają drugich. Szynki i kiełbasy z supermarketów nie wyrosły na drzewach. Jajka też nie. Czy nie lepiej powiedzieć sobie szczerze, że pewne zwierzęta hodujemy do konsumpcji? Świnki na schabowe. Kury na jajka, a później na rosół. Czy to znaczy, że jesteśmy potworami? Mam na razie tylko trzy kozy, ale planuję kupić kilka kur,czy królików, właśnie w celach praktycznych, kosumpcyjnych. Wolę wiedzieć co zjadam i mieć pewność, że zwierzęta były szczęśliwe , a życie skończyły w sposób szybki i humanitarny. Czy widzieliście kiedyś hodowlę przemysłową?Gdzie kury spędzają nędzne zycie w ciasnych klatkach, a stłoczone w chlewach świnie nigdy nie widziały nieba? Sądzę, że mniej ludzkie jest kupowanie w sklepach mięsa tych biednych zwierząt- trupów za życia- niż hodowanie ich, z miłością i troską, a później zjedzenie z wdzięcznością i szacunkiem.
UsuńBardzo Ci dziękuję za to, że poświęciłaś swój czas na napisanie do mnie, to jest ogromnie miłe. Za bizona i indian to bym Cię w realu uścisnęła :))) Czytałam i wzdychałam i czytałam... masz racje... niby to wszystko wiem... ale... może kiedyś się uda :)))) Bardzo, bardzo Ci dziękuję :)
OdpowiedzUsuńNa tę chwilę myślę sobie, że Kacperek jako mała kózka wykracza poza moje kulinarne zapatrywanie. Myślę, że musi podrosnąć i wtedy będzie wyglądał inaczej. Co nie znaczy, że go zjem, ale myślę, że łatwiej będzie podjąć jakąś decyzję. Tak samo jest z kurami... zawsze trzymaliśmy je dla jaj, z racji tego, że mieszkamy po sąsiedzku z lasem to różnie z nimi bywało, dorosłe chętniej kwoczą...ale zdarzało się, że dorosła kura trafiała do gara, ogólnie mamy je dla jaj, to jest ich zadanie główne. Brzmi to pewnie idotycznie, hoduje się kury a je się kupne... Przyznam Ci się, że moje mieszkanie tutaj i poczynania są i dla mnie nie zupełnie zrozumiałe. Od dłuższego już czasu obserwuję samą siebie. Kiedyś, gdzieś w necie napisałam, że moje zycie tutaj to jak zderzenie dwóch przeciwległych światopoglądów - wspomnień z dziecięcego spędzania czasu na wsi u babci z codziennym życiem Warszawianki. W toku gwałtownego i dla mnie traumatycznego pojawienia się tutaj te dwie jakby skrajności mieszkające we mnie, zderzyły się ze sobą, wymieszały niczym koktajl i tworzą jakąś dziwną i nie zrozumiałą dla mnie mieszankę.
UsuńNa 19 sztuk młody jedna samica - o kurcze... Ja pier...am... nawet bym nie przypuszczała, że coś takiego może zaistnieć.
UsuńRozumiem Twoje rozterki ! Od zawsze uważam że przyjaciół się nie zjada...! I dlatego też nie hoduję żadnych zwierzątek...nie umiałabym dokonać wyboru !!!
OdpowiedzUsuńŚliczna kozia rodzinka....szkoda że te małe tak szybko dorastają !!
Pozdrawiam
Kózki są śliczne, ale nie zazdroszczę Wam rozterek.... Nie wiem , co zrobiłabym na Waszym miejscu.....Agatku , masz dobre serce , wierzę ,że znajdziecie rozwiązanie dobre dla Was i dla Kacperka:)
OdpowiedzUsuńUściski
Śliczności :)
OdpowiedzUsuńRozterki znam, bo i ja takie miałam. Na szczęście jak zresztą wiesz, mi udało sie znaleźć nowy domek dla naszego Koziołka :) I bynajmniej nie do gara.
Co do mleczności Waszej Melci...Na pewno małe ją jeszcze zdajają, bo skoro są razem, to taka kolej rzeczy :) Ale jeśli chcieli byście więcej mleczka, to polecam włączyć w jadłospis otręby pszenne moczone i owies :)
W sumie to nawet nie wiem co Mela z małymi zjada, bo nigdy nie pytałam, a Ty chyba nie pisałaś...
Ja nie jadam mięsa:) Ale nawet gdybym jadła to trudno by mi było zjeść kózkę z podwórka.
OdpowiedzUsuńSama podjęłam decyzję o uśpieniu mojego małego przyjaciela aby się nie męczył, piesek ukochany. Ale to nie jest to samo.
Życie, to trudne wybory...
Pozdrawiam serdecznie.
Życie niesie ze sobą trudne wybory!!!! Powtarzam za Anią, ale tak jest istotnie...
OdpowiedzUsuńSo much more to caring for goats than I realized. Their personalities sure show in the photos. All the best for you with the goats.
OdpowiedzUsuńWitaj Agatku! Śliczne te Twoje kózki, urocze. My natomiast wczoraj przygarnęliśmy pieska ze schroniska.. Muszę coś o nim skrobnąć:)
OdpowiedzUsuńŻycie nauczyło mnie że czasami trzeba podjąć trudne decyzje nie zawsze zgodne z naszym sumieniem i miłością.Jest to kwestia wyborów i jeśli zdecydujesz że koziołek zostanie to on szybko urośnie i hormony dadzą znać a przecież nie może kryć matki czy siostry.W czasie gdy kózki będą miały rujkę to on będzie szalał.Mało masz mleka od Meli.Jest to temat rzeka i nie jestem w stanie wszystko tu napisać.Pozdrawiam i słoneczka życzę.
OdpowiedzUsuńMiło jest patrzeć na Twoją Melcie i jej pociechy. Wiem, że sprawiają Ci dużo radości. Ja doskonale rozumie Twoje dylematy. Kiedy byłam dzieckiem, ojciec przyjaciółki mojej mamy miał małą hodowlę królików, które przeznaczył na pasztet i futro. Ja nie mogłam tego zrozumieć i nadal ciężko jest mi to pojąć jak można skazać na takli los swoje pupile.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam ciepło !
Macie nie lada problem, trudny wybór i targanie emocjami, bo przecież to żywe stworzenia. Na pewno powstały już więzy i przyzwyczajenie. Każda decyzja będzie bolesna i niełatwa, tym bardziej, że są takie śliczne. Pozdrowienia.
OdpowiedzUsuńAgatek powinnaś napisać jakąś powieść! masz taka lekkość pięknego pisanego słowa, a jako fanka ksiązek, wiem co mówię ! :)
OdpowiedzUsuńAgatek powinnaś napisać jakąś powieść! masz taka lekkość pięknego pisanego słowa, a jako fanka ksiązek, wiem co mówię ! :)
OdpowiedzUsuńJako dziecko pojechałam do siostry stryjecznej na wieś. I ona miała dwa króliki. Powiedziała mi, że samica jest do zabawy, a samiec na mięso. Nie rozumiałam tego.
OdpowiedzUsuńTeraz też nie rozumiem.
mi też nie przeszło by na myśl o zabijaniu zwierząt,które bym miała zwłaszcza od narodzin.Nie zapomnę indora,który był u babci i też go nauczyli do siebie ale przyszedł czas i babcia poszła pod pieniek i powiedziała,że ma łep połozyć....połozył:(.W sumie to ciężko mi rozdzielić te 2 światy.pozdrawiam a kózki cudne.
OdpowiedzUsuńCudne obrazki, kózki są niesamowite!
OdpowiedzUsuńOd roku mamy domek na wsi i budynek gospodarczy. Zastanawiamy się nad mini hodowlą kóz, ciekawy wpis i będę zaglądać. Na razie jesteśmy zafascynowani tymi zwierzętami.
OdpowiedzUsuńWitaj :) Kozy są wspaniałe. Pamiętaj jednak, że prawdą jest, że ,,najpierw ma się 1 kozę, potem robią się 3, a potem 9". Nie upilnuje się jak ma się kozła.
Usuń