sobota, 12 lipca 2014

Kociakowo - początki

To był taki dzień jak dziś, tylko kilka lat wcześniej, pierwszego lata jakiego udało nam się tutaj doczekać po bardzo ciężkiej, pierwszej zimie. Mąż poszedł po jakąś poradę sąsiedzką i wrócił z dwoma kotami ku memu nieukrywanemu niezadowoleniu. Akurat nie takiej porady się spodziewałam. W dodatku na zasadzie wciśnięcia jednego kota dostał w bonusie drugiego aby ,,raźniej było temu pierwszemu". Nie pamiętam już, który to był ten właściwy, a który bonusem zadomowiły się oczywiście oba. Nigdy jednak nie mieliśmy kotów, za to mieliśmy sunię niecierpiącą ich bardzo i to był główny powód mych wyraźnych wątpliwości i rozterek na tym polu. W mieście pruła za nimi ujadając z przekrwionymi oczami i wykrzywionym pyskiem. Jedyny wyjątek robiła dla kociaków wszelkiej maści, te maleństwa mogły jej nawet do miski wejść i nic im nie robiła. A tu nagle pojawiły się dwa, podrośnięte już koteczki.


Ze względu na pierwszeństwo zwierząt mieszkających z nami i traktowaniu ich... a szczególnie dojrzałej już suni, jako członka rodziny należy liczyć się i brać pod uwagę jej uczucia i poglądy, do których ma prawo. I w tym momencie sprowadzenie kotów, kiedy ona ich wręcz nie cierpi jest pogwałceniem jej praw i stwarzaniem bardzo złych, wręcz niebezpiecznych relacji dla obu gatunków, szczególnie dla kotów, które w tym momencie wchodzą nie wiedząc o tym, na bardzo niesprzyjający dla siebie teren.  Żadne z nas nie mogło zagwarantować, że sunia nie zrobi im krzywdy, czy w toku wrogich działań, kociaki nie będą zmuszone nagle opuścić naszej działki, tracąc nowy dom a przede wszystkim gubiąc się gdzieś w okolicy, podczas gwałtownej ucieczki. To się chyba nazywa brak odpowiedzialności. Ale mąż był zupełnie innego zdania, widząc dobrą stronę tego wszystkiego, a mianowicie pojawiła mu się wizja polującego kota na myszy, których na ten czas nie mieliśmy w cale w domu. Syn oczywiście piał z zachwytu ja na to wszystko patrzyłam sceptycznie  opracowując w duchu ,,awaryjny plan ratowania kotów".
 Mąż jako jedyny znający się na tych sprawach, a przynajmniej tak uważający, po wnikliwym badaniu płci, stwierdził, że to parka, mnie to się jeszcze mniej podobało, bo ,,parka" to mi się zawsze kojarzy z potomstwem. I tak oto  pojawiły się w naszym domu koty... Funia i Finek. Najszczęśliwszy był syn, kociarz po Chrzestnej. Przesiadywał u nich godzinami, kiedy to najpierw w zaciszu pralni oswajały się z nowym miejscem i jego mieszkańcami. My w tym czasie odkrywaliśmy tajniki kocich karm, wertując internet we wszystkie możliwe strony a potem gubiąc się w tych długaśnych alejkach z kocimi akcesoriami. Syn zamierał w części z zabaweczkami, mąż w ,,żywieniówce" a ja w ,,wypełniaczach" do kuwet. Każdy znalazł coś dla siebie. Szczególnie dla mnie- węchowca, zapach kuwety był problemem. Nie zamierzaliśmy ich trzymać w domu jak rasowych kanapowców, ale z obawy... a raczej z braku odpowiednich ciepłych budynków gospodarczych, które mogłyby sobie zaadoptować do swoich potrzeb późną jesień i całą zimę spędzały raczej z nami wychodząc jedynie w dzień na dwór i korzystając z naturalnej kociej swobody. W trakcie zimowych, domowych zabaw, nagle okazało się,że Funia to chłopczyk i tak pojawił się nieoczekiwanie wśród nas Funiek. Oba panowie najchętniej przesiadywali na kocyku grzejnika dodatkowo ustawionego do grzania salonu. A nasza sunia, cóż? Mało zawału nie dostała na widok kotów w domu... w tym samym pomieszczeniu co ona przebywających ale jako prawdziwa dama, od razu dostosowała się do nowej, trudnej do uwierzenia sytuacji. Więcej to chyba my przeżywaliśmy co to będzie? Jak to będzie? Koteczki były urocze i takie zupełnie inne od dotychczasowych zwierząt jakie miałam możliwość mieć w bloku. Nad podziw grzeczne jak na swawolną kocią naturę i całkiem przyjemnie się z nimi mieszkało. W dodatku gdy nigdy nie miało się tak bliskiego kontaktu z kociakami. Wszystko byłoby idealnie gdyby nie to, że panowie nie interesowali się myszkami. Zero instynktu łowcy a myszki jakby to wyczuwały i wprowadziły się do domu zaraz za nimi gdy tylko na dobre zagościła w okolicy jesień. Nie należę do osób bojących się myszy, ale jednak takie zwierzątko samopas myszkujące po domu nie jest przeze mnie mile widziane. A mysie harce i zero aktywności kociej stawały się coraz bardziej frustrujące dla mnie. W dodatku, że z lat wakacyjnych miałam okazję poznać i podziwiać pewną łowną, kocią linię już od wieku kociaka. Dlatego też w Zaduszkowy dzień, przywiozłam ze wsi rasowego łowcę. O zgrozo kociczkę bo tylko taka była na zbyciu. Ogromny dylemat miałam ale wygrała łowność tej linii.  Nie wiele młodsza od tych moich a raz dwa zorientowała się z jakimi asami ma do czynienia i zaraz po zaadoptowaniu się do nowego miejsca rozpoczęła ,,mysią czystkę" w domu, wprawiając w zachwyt wszystkich domowników i tych z kocyka też. Późną jesienią polowała po okolicznych łąkach i przynosiła im myszki... zaczęła zachowywać się jak ich mama.


Mama, nie mama, wiosną pojawiły się pierwsze, nasze własne kocięta. Z jednej strony bardzo wzruszał mnie ten fakt ale z drugiej budził ogromny niepokój nad dalszym losem kotów na naszej posesji. Co tu z nimi począć? Jak zatrzymać tę naturalną produkcję jaka będzie się tworzyć jeśli pozostawimy ich samym sobie. Tu dumałam tu obserwowałam z dużym zainteresowaniem kocie obyczaje. Gdy dorośli szli na łowy, zawsze któreś z nich zostawało na straży z maluchami. Nigdy kociaki nie zostawały same. Opiekun często polegiwał w mało widocznym miejscu ale zawsze był i reagował gdy coś się działo na podwórzu. Brak ufności do suni? Brak ufności do terenu? Nie mam pojęcia.
Ku memu zaskoczeniu nie mieliśmy problemu z nadmiarem kotów. A to ktoś się trafił, komu się spodobał któryś lub potrzebował właśnie łownego kota i zabrał do domu bądź sama natura z bliskością lasu eliminowała nadmiar kociego przyrostu. To akurat najmniej mi odpowiadało i bardzo źle znoszę do dziś ten fakt. Ale wraz z pojawieniem się pierwszych zabudować i coraz to nowych sąsiadów,  żywię coraz większą nadzieję, ze niemili goście z lasu przestaną nas nawiedzać a koty wreszcie będą miały spokojne życie, tylko że wtedy będę musiała konkretnie zapanować nad ich przyrostem naturalnym. Sąsiedztwo z gołębiarzami też przyczynia się to przykrych zajść w kocim świecie, ale na szczęście i ich ubywa wraz z pojawianiem się nowych domów i ich mieszkańców.
Tylko koty potrafią pomieścić się w takim pudełku i pewnie jeszcze parę kolejnych by się zmieściło. Dwóch wujciów z kolejnym pokoleniem na fotce.


Ile widzisz kotów? ;-)



11 komentarzy:

  1. Przewspaniałe te kocięta i przemiłe:-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo dziękuję w ich imieniu. Teraz to już są duże koty albo poszły ,,na swoje"

      Usuń
  2. Piekna kocia opowiesc

    Zabuell

    OdpowiedzUsuń
  3. Dubel: Widzę 5 :)

    OdpowiedzUsuń
  4. W kartonie wiedzę chyba 6 i wszystkie piękne.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  5. Fajna kocia opowieść.A nie myślałaś nad sterylizacją?wiem róznie się o tym mówi ale ja bym tak postapiła.miałam kocura przez 9 lat i błędem było nie wykastrowanie go-przychodził strasznie pogryziony,wręcz dziury na szyi.Sąsiedzi kotce dawali tabletki antykoncepcyjne ale wydaje mi się,że sterylizacja to raz i po kłopocie.Dodam,że kotka miała się świetnie była bardzo łowna (aż za bardzo) i do tego żyła 12 lat bo potem ktoś ją kamieniem rzucił i zdechła:(

    OdpowiedzUsuń
  6. Przyznam się, że jakoś wahałam się z tą sterylizacją ale już muszę podejść do tego racjonalnie i rzeczowo.

    OdpowiedzUsuń
  7. Ale fajna opowieść o kociakach ! Ja widzę 7 słodkich kocich główek :)))
    Tak mi się jakoś przypomniało jak u mojej znajomej przygarnięty kotek (kilkoro znawców stwierdziło że to ON) wydał/a na świat cztery małe kociaki.... I była niespodzianka !!!
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  8. W prawdziwym domu musi być kot a najlepiej kilka. koniecznie jednak sterylizuj.To nie takie straszne .Trzeba im pomóc.

    OdpowiedzUsuń